Bukareszt to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Być może, zmierzając w kierunku centrum miasta, wybrałam niefortunną trasę, ale ze dwa razy musiałam zamknąć oczy, bo to, co zobaczyłam, nie było ładne. Proces adaptacji trwał dobrą chwilę, ale w sumie mogę stwierdzić, że zakończył się sukcesem, a po trzech dniach, wyjeżdżając, czułam nawet lekki niedosyt.
Co tak zaskoczyło mnie w stolicy Rumunii? Chyba nie spodziewałam się, że miasto jest wciąż tak pełne kontrastów. W samym centrum obok gigantycznych budowli i przepięknych, secesyjnych pałaców, nadal zdarza się zobaczyć domy w ruinie, a drogę w jednej chwili może przeciąć nam kot goniący szczury jak i dama w szpilkach Louboutina.W odkrywaniu miasta nie pomogła mi również pogoda. Choć śnieg w zimie, jak i w Polsce, jest tutaj normą, intensywność opadów sprawiła, że przez cały niemal weekend ruchem konika szachowego przemieszczałam się właściwie od wnętrza do wnętrza. Na szczęście okazało się, że w tym temacie Bukareszt nie ma sobie równych. Za drzwiami muzeów, kawiarni, pałaców i księgarni odkryłam fascynujące rzeczy, którymi koniecznie muszę się z Wami podzielić.
Pałac Parlamentu
Zwiedzanie Bukaresztu celowo zaczęłam od słynnego “Domu Ludowego”. W głowie miałam jeden, trójetapowy, cel: zobaczyć, odhaczyć, zapomnieć. Naczytałam się sporo na temat okoliczności jego powstania i na pamięć znałam podstawowe parametry wyrażane zwykle w kategoriach “naj”.Zgodnie z wizją “ojca narodu”, Nicolae Ceaușescu, bukareszteński parlament faktycznie powstał w centrum miasta i żeby go zbudować trzeba było wyburzyć część istniejącej infrastruktury, w tym 19 cerkwi, 6 synagog i 3 kościoły protestanckie, stadion, szpital i archiwum narodowe. W tej brudnej robocie pomogło dyktatorowi wprawdzie trzęsienie ziemi, które nawiedziło stolicę w 1977 roku, ale wysiedlenie ponad 40 tysięcy ludzi to już jego osobisty pomysł, a raczej bezrefleksyjny rozkaz.
Mania wielkości dyktatora, nawiązująca do najlepszych północnokoreańskich wzorców wujka Kim Ir Sena, sprawiła, że w biednej Rumunii powstał jeden z największych, najcięższych i najdroższych budynków świata. Około 3 mld dolarów, 13 lat budowy, 700 architektów, 20 tysięcy robotników, 4,1 mld ton betonu, stali, brązu i marmuru, ponad 300 tysięcy m2 powierzchni, 5100 pomieszczeń, podziemne tunele, po których można jeździć samochodem, schron atomowy i lotnisko na dachu, z którego dyktatorska para prezydencka wystartowała w grudniu 1989 roku w swój ostatni, przedśmiertny lot….
Już same suche fakty sprawiają wrażenie, że to budynek przeklęty. Uczucie to potwierdzają sami mieszkańcy miasta, którzy z żenadą i niesmakiem wypowiadają się o swoim parlamencie. “Przerost formy nad treścią”, to najczęściej przytaczane w rozmowach stwierdzenie, tak jakby w złym guście było powiedzieć coś dobrego o tym miejscu.
Korzystając jednak z przywileju osoby stojącej z boku i z wrodzonej przekory, podam kilka powodów dla których koniecznie trzeba odwiedzić rumuński parlament. Godzinna wycieczka, podczas której odkrywamy unikatowe na skalę świata wnętrza, jest dla mnie pouczająca. Sama pochodzę z kraju dawnych demoludów i pamiętam tamte czasy w Polsce, ale powiem Wam, że “Mieli rozmach skurw”… to naprawdę mało powiedziane.
Gabaryty wbijają w ziemię i sprawiają, że naprawdę czuję się jak plebs w gotyckiej świątyni. Co do wystroju, kwestia gustu, neoklasycyzm z punktem ciężkości przesuniętym w stronę eklektyzmu, łyknie wszystko. Nie przeszkadza mi to rozdziawić gębę na widok gigantycznego żyrandola z marmaroskiego kryształu o wadze 2,5 tony, kilometrów ozdobnych dywanów, najprawdziwszego transylwańskiego marmuru i sali balowej, której nie powstydziłby się nawet paryski Wersal. Tak, wnętrze rumuńskiego parlamentu miało odzwierciedlać czerwonego, ale jednak “ducha narodu”, potęgę komunizmu i moc jego przywódcy, który wyzywał na ideologiczny, ale i architektoniczny pojedynek nie tylko kraje Europy z Francją na czele, ale także Wielkiego Brata zza oceanu. Cel prawie osiągnięty, bo rumuński parlament jest niewiele mniejszy od Pentagonu, a wizualnie zdaje się bić go na łopatki.
Polecam Wam również spacer aleją Unirii. Wszyscy widzą w niej rumuńskie Champs Elysées (ponoć nawet o cztery metry dłuższe od pierwowzoru), ale mnie jako mieszkance Nowej Huty w oczy od razu rzuciły mi się znajome klimaty mojej dzielni. Nie mogę przejść obojętnie i nie zachwycić się niesamowitą (really 🙉), socrealistyczną architekturą tego bulwaru, a przede wszystkim niezwykłą dbałością o detale. Dla mnie, miodzio, co poradzę 😜.
Rezydencja rodziny Ceausescu
Skoro architektoniczną “ikonę” Bukaresztu mamy już za sobą, przyjrzyjmy się bliżej jego twórcy. Nicolae Ceaușescu to jedyny przywódca bloku wschodniego, który, znienawidzony przez naród, został zamordowany w 1989 roku po latach brutalnej i absurdalnej zarazem dyktatury. Niektóre szalone pomysły “ojca narodu rumuńskiego” mogłyby być gotowym scenariuszem do filmów Monty Pythona, gdyby tylko były choć trochę śmieszne. Plan zwiększenia populacji Rumunii zakładał na przykład zakaz aborcji i minimum piątkę dzieci na rodzinę, plan oszczędnościowy zakręcenie kurka z ciepłą wodą i maksymalnie 12 stopni w mieszkaniach. W trosce o zdrowie obywateli, którzy według osobistego lekarza Ceaușescu za dużo jedli (!), zmniejszono racje żywnościowe i wprowadzano popularne również w innych krajach kartki. W telewizji program (oczywiście tylko propagandowy) puszczany był wieczorem jedynie przez dwie godziny. Rumuni mieli zakaz, nie tylko opuszczania kraju, czy słuchania radia Wolna Europa, ale nie mogli nawet rozmawiać z cudzoziemcami bez zgody odpowiednich służb.Sam dyktator i jego żona Elena zdawali się żyć w zupełnie innej bajce. Zafascynowani wielkimi wschodnimi dyktaturami rodem z Chin czy Korei Północnej konsekwentnie wtłaczali “kult jednostki” w głowy Rumunów za pomocą propagandy i pałki służb Securitate. Inwencja twórcza tych, którzy chcieli się przypodobać wodzowi nie miała granic. Pisano o nim poematy, śpiewano pieśni, ich podobizny, niczym portrety świętych, zdobiły podróbki prawosławnych ikon.
Mimo najszlachetniejszych rumuńskich korzeni i “udowodnionego” pochodzenia od historycznych i mitycznych władców Rumunii z królem Daków Decebalem na czele, Condučator był równocześnie prawdziwym obywatelem świata i wizytówką Państwa, o którym świat ten nie miał zielonego pojęcia. Ceaușescu był gościem, ale też sam przyjmował w swoich rezydencjach, wiele znanych osobistości, w tym również z Europy Zachodniej i USA. Rumunia była pierwszym krajem demoludów odwiedzonym przez ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Richarda Nixona, a królowa angielska Elżbieta II nadała “Geniuszowi Karpat” tytuł Lorda. Uwierzycie, że Ceaușescu miał nawet chrapkę na pokojową nagrodę Nobla za brak rumuńskich czołgów podczas inwazji na Czechosłowację w 1968! Serce dyktatora musiało jednak zaboleć, kiedy za ocean zwiała największa chluba reżimu, pięciokrotna mistrzyni olimpijska w gimnastyce sportowej, Nadia Comaneci (pamiętacie?). Nie dane mu było jednak oplakiwac porażki zbyt długo. Trzy tygodnie po jej ucieczce został rozstrzelany…
Namiastkę prywatnego życia rodziny Ceaușescu odkrywamy w jego bukaresztańskiej rezydencji Palatul Primaverii. Jest naprawdę na bogato, choć jak podkreślają krytycy bez stylu i smaku. Nie oszczędzano tu na marmurach, złoceniach, choc nie wszystkie prawdziwe, ani drogich dodatkach. Dom prezentuje też kolekcję darów z całego świata i pokaźną gromadkę… pawii 🙉. I choć Pałac Wiosenny to kompletnie nie moja bajka, godzinna wizyta w tym miejscu znów okazala się cennym doświadczeniem. Warto tu zajrzeć choćby po to, żeby zobaczyć niesamowitą strefę spa z mozaikowym basenem i oszałamiającą, jak na tamte czasy, garderobę pierwszej damy. Niestety wewnątrz rezydencji nie można robić zdjęć, musicie zatem uwierzyć mi na słowo lub pogrzebać w internetavh.
Muzeum komunizmu
Idealnym dopełnieniem historii tego trudnego dla Rumunów okresu jest wizyta w Muzeum Komunizmu. To prywatna inicjatywa młodych mieszkańców Bukaresztu, którzy podjęli się próby odtworzenia klimatu czasów, w jakich przyszło żyć ich rodzicom. Niewielka ekspozycja zajmuje właściwie trzy pomieszczenia na piętrze starej kamienicy w centrum miasta. Wchodząc po schodach, zdjęcia i opisy wprowadzają nas w temat tak, że zanim zajrzymy do środka właściwie już wiemy, jak to było. Fakty dość rzetelnie przedstawione, w detale nie wnikałam. W pomieszczeniach natomiast przenosimy się w znajome również w Polsce klimaty: wysłużone fotele, charakterystyczny telewizor, bańka na mleko. Na ścianach i w QR kodach odkryłam kilka ciekawostek. Na przykład o tym, że za komuny w Rumunii nieźle prosperował przemyśl kosmetyczny. W miejscowości Brasov powstała pierwsza fabryka kremu Nivea (czemu zawsze myślałam, że to porządny niemiecki produkt 😜), a rumuński specyfik anti-aging o nazwie Gerovital H3 stosowali Salvador Dali, Indira Gandhi, Charlie Chaplin a nawet Jackie Kennedy.Muzeum nie każdemu przypadnie do gustu, dosyć wysoka cena (40 Lei - styczeń 2025) też może niektórych zniechęcić. Jeśli jednak lubicie takie historyczne zajawki, powinno Wam się spodobać. Dla mnie była to też okazja do ciekawej pogawędki z opiekunem wystawy, który chętnie dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat przeszłości, ale także tego jak dziś żyje się w Rumunii. Na stronie muzeum w zakładce “blog” jest też kilka ciekawych artykułów do poczytania. Warto tam zajrzeć, nawet jeśli do muzeum się się wybierzecie.
Księgarnia Cărtureşti Carusel
Zmieniamy klimat, bo trzy minuty spacerkiem od Muzeum Komunizmu przy Strada Lipscani znajduje się jedno z najbardziej instagramowych miejsc w Bukareszcie. Zabytkowa, dziewiętnastowieczna kamienica zaniedbana w czasach komunizmu dostała nowe życie. Właściciel obiektu, w którym kiedyś mieścił się bank odzyskał po latach batalii z miastem budynek i przeznaczył go na księgarnię. Księgarnia Cărtureşti Carusel to niezwykły projekt, który cieszy oko mieszkańców i turystów od 2015 roku.Nazwa “karuzela” ma nawiązywać do światła odbijającego się we wbudowanym w dach ogromnym szklanym świetliku. Światło gra tu zresztą kluczową rolę zarówno w dzień, gdy po białych, krętych balustradach tańczą promienie słońca jak i wieczorem kiedy system na pozór chaotycznie rozmieszczonych lampek staje się przedłużeniem gwieździstego nieba.
Nic nie jest tu przypadkowe. Wszechobecna biel kontrastuje z kolorowymi okładkami książek, a miękkie wijące się kształty nawiązują do secesyjnego charakteru wnętrza. Będąc w środku, mamy wrażenie, jakby ktoś, za pomocą czarodziejskiej różdżki, przeniósł nas do innego wymiaru.
Magiczny świat książek rozciąga się na sześciu piętrach, choć ostatnie dwa to właściwie mini galeria sztuki i kawiarnia. W ofercie słodkości, kawa, wino, a nawet piwo z własnego browaru. Atmosfera jest tak przyjemna, że można tu siedzieć godzinami, przeglądać książki, snuć refleksje o życiu i literaturze, albo po prostu z rozkoszą napawać się widokiem. Miejsce pięknie prezentuje się w świetle dziennym, ale wieczorem też na swój urok i swoją wierną klientelę, o czym świadczy fakt, że zamykane jest dopiero o 22.00.
Micul Paris
O co chodzi z tym Paryżem? To pytanie zadaje sobie prędzej czy później każdy turysta zwiedzający Bukareszt. Od Łuku Triumfalnego, rondo de Gaulle, imitację Wersalu i Champs Elysées, po charakterystyczne tabliczki z napisami ulic. Czy to tylko dziewiętnastowieczna moda czy istnieją jednak jakieś głębsze korzenie łączące te kultury.Pierwszy punkt wspólny to język. Rumuński należy do grupy języków romańskich i faktycznie jest nieco podobny do francuskiego. Przy odrobinie uważnosci sporo można zrozumieć, szczególnie jeśli chodzi o pismo. To, co mnie jednak niezwykle bawi to mnóstwo rzeczowników zakończonych na “ul”. teatrul, bulevardul i moje ulubione słowo supermercatul. Czyż to nie jest bjutiful? 😜
Po drugie historia. W połowie XIX wieku po wielu perturbacjach Rumunia staje się monarchią, a na tronie zasiada niemiecki książę Karol I. Podstawą struktury młodego państwa stała się konstytucja, zapożyczona od, również początkujących w temacie państwowości, Belgów. Z Belgii do Francji już tylko rzut beretem i tak oto Rumunia przejęła francuskie wzorce w zakresie administracji, sądownictwa, nauki i przede wszystkim kultury. Koniec XIX to w Bukareszcie prawdziwa frankomania: moda na francuskie guwernanki, paryski styl ubierania się, kuchnię à la française. Jak grzyby po deszczu powstawały pałace, rezydencje i budynki użyteczności publicznej nawiązujące do stylu Belle Epoque. Wystarczy wspomnieć o pałacu CEC, siedzibie najstarszego rumuńskiego banku i jednym z najpiękniejszych zabytków stolicy czy zjawiskowym Ateneul Român, który zasługuje na osobny akapit.
Namiastkę tej wspaniałej francuskiej przeszłości miasta odnajdziecie w muzeum “Micul Paris”. To właściwie taka podróż pociągiem Orient Express na trasie Paryż - Stambuł, bo mamy tu nawiązania zarówno do francuskiej tradycji jak i wcześniejszych tureckich korzeni. Ciekawostką jest to, że wszystkie eksponaty w tym niewielkim muzeum, ubrania, meble, bibeloty są autentyczne i zostały zebrane od mieszkańców z całej Rumunii. Czułam się tam jak w niezwykle przytulnym buduarze. Polecam to miejsce bardzo, bardzo gorąco,
O Micul Paris mało kto wie, za to za najbardziej “frenchi” miejsce na starym mieście uchodzi Grand Cafe Van Gogh, choć według mnie to “grand” mogliby sobie darować, chyba, że w grę wchodzi wyłącznie metraż. Wygląda jednak na to, że wystarczy powiesić na ścianach kilka podróbek mistrza, by stać się kultowym przybytkiem. Honor miejsca ratuje jednak ciekawie pomalowana klatka schodowa prowadząca na drugie piętro i talerz fantastycznej telemei. No ale to już raczej zasługa tego pysznego sera - rumuńskiego, nie francuskiego 😜.
Restauracja Caru’ cu bere
Jeśli chodzi o jedzenie, to Bukareszt ma do zaoferowania mnóstwo fantastycznych knajp i w tym względzie nie ustępuje innym europejskim miastom. Wszyscy turyści gnają jednak do tej jednej. Caru’ cu bere to prawdziwa kulinarna instytucja i muszę potwierdzić, że warto być tu chociaż raz. Po pierwsze doceniam bardzo upór z jakim właściciele i najemcy kultywują tradycje tego miejsca, A łatwo nie mieli. Nazwa “piwny wagon” mówi nam od razu, co koniecznie trzeba zamówić w tym miejscu. Tak, wszystko zaczęło się od piwa, które do Transylwanii przywiózł założyciel tego przybytku, niemiec z pochodzenia, Nicolae Mircea.
W tym miejscu warto podkreślić, że Rumunia to nie tylko wpływy francuskie czy dominacja prawosławia, ale także mocne niemieckie akcenty. Sasi osiedlili się w pobliskiej Transylwanii w XIII wieku na specjalne zaproszenie węgierskiego króla, który liczył na pomoc w obronie podległych sobie ziem przed najazdami. Ta genialna myśl miała przełożenie nie tylko na bezpieczeństwo regionu, ale pozwoliło na jego spektakularny rozwój. Sasi zbudowali prężnie funkcjonujące miasta, z których siedem dało nazwę regionu Siedmiogród stosowana dziś na równi z nazwą Transylwania. Kto wie, może, mityczny Dracula też był Niemcem?
Dziś piwo w Caru’ cu bere nadal robi się według pierwotnej receptury, a do kufla spienionego złotego trunku idealnie spasuje Wam rumuńska kuchnia. Koniecznie spróbujcie specjalności zakładu, czyli kiełbasek mititei. Ten tradycyjny wyrób z mięsa mielonego raczej przypominał mi szaszłyk, ale niech będzie, że to kiełbaska. Darujcie sobie mamałygę, czyli tutejszą polentę, chyba, że lubicie. Ja nie przepadam, więc wzięłam frytki. Z tradycyjnych potraw polecam również sarmale. Rumuńskie gołąbki są dużo mniejsze od polskich, a co najważniejsze zrobione są z kiszonej kapusty, której główki uprzednio kisi się w całości. Na koniec wjeżdża najlepsze, czyli papanasi. Na zdjęciu tego nie widać, ale porcja jest olbrzymia, bo to właściwie konstrukcja złożona z dwóch pączków ułożonych jeden na drugim i przełożonych kwaśną śmietaną i konfiturą o dowolnym smaku, najczęściej wiśniowym, borówkowym lub malinowym. Deser jest pyszny i najlepiej podzielić go na dwie osoby, bo jedna może nie dać rady temu słodkiemu wyzwaniu, a o zostawieniu resztek na talerzu nie ma mowy.
Pasaż Macca Vilacrosse
Kulinarną podróż po Bukareszcie można kontynuować, odwiedzając malowniczy pasaż Macca Vilacrosse. To idealne miejsce na kawę, drinka czy romantyczną kolację w jednej z tutejszych restauracji. Pasaż jest kolejnym dowodem silnych, europejskich trendów w XIX wiecznej architekturze miasta. Myślą znów wracam do Paryża i jego ukrytych perełek takich jak Passage Jouffroy czy Panoramas, ale przed oczami mam przede wszystkim Galerię Wiktora Emanuela w Mediolanie. Do tego ostatniego nawiązuje szczególnie rozwidlająca się konstrukcja pasażu Macca Vilacrosse.Nazwa pasażu nawiązuje do nazwisk właścicieli budynków, które poświęcono, za ich zgodą i sowitym wynagrodzeniem, na budowę przejścia, które połączyło dwie główne ulice miasta: bulwaru Zwycięstwa i ulicę Lipscani. W środku mieściły się ekskluzywne sklepy, restauracje i instytucje finansowe na czele z bukareszteńską giełdą. Pośrodku stał zajazd tego, który budynku sprzedać nie chciał, dlatego architekci miejscy musieli zaprojektować rozwidlenie, które dzisiaj tylko dodaje uroku temu miejscu.
Cerkiew Stavropoleos
Spacerując po starówce w Bukareszcie, nie można zapomnieć o cerkwiach. W całym mieście jest ich mnóstwo, wszak znakomita większość mieszkańców Rumunii, ponad osiemdziesiąt procent, jest prawosławna. I z tego co widzę w niedzielny zimowy poranek, ludzie są tu wierzący i praktykujący. Czekam więc cierpliwie na koniec dość długiego nabożeństwa, aby wejść do środka jednej z najpiękniejszych cerkwi w mieście.Maleńka cerkiew Stavropoleos pochodzi z XVII wieku, a jej przepiękna architektura w stylu renesansu rumuńskiego, nazywanego tutaj brâncovenesca, nikogo nie pozostawi obojętnym. Styl ten jest niezwykle ciekawy, bo łączy w sobie zachodnie, renesansowe wpływy z elementami osmańskimi i barokowymi. Oczywiście najpiękniej jest w środku. Okazały ikonostas i bogato zdobione freski nadają niesamowitego charakteru temu kameralnemu miejscu. Koniecznie wejdźcie również na klasztorny, mega klimatyczny, dziedziniec z krużgankami.
Poza rolą miejsca kultu religijnego Klasztor Stavropoleos stał się znaczącym ośrodkiem ochrony bizantyjskiej muzyki i sztuki religijnej. W bibliotece klasztornej znajduje się ponoć aż 8 tysięcy starożytnych rękopisów, tekstów teologicznych i dokumentów historycznych. Do tego klasztor znany jest również jako miejsce narodzin chóru Stavropoleos Group, który swego czasu zrobił międzynarodową karierę (bywali również w moim rodzinnym Krakowie), rozpowszechniając muzykę neobizantyjską. Na taki koncert, chętnie bym się wybrała, a póki co zainteresowanych odsyłam na Spotify.
W mieście warto wsadzić głowę również do innych cerkwi. Polecam szczególnie cerkiew św. Antoniego i najstarszą w mieście cerkiew Kretzulescu. W zdumienie wprawiła mnie natomiast, trwająca już wiele lat, budowa gigantycznej Katedry Zbawienia Narodu znajdującej się za słynnym budynkiem dawnego Parlamentu. Ma to być ponoć największa świątynia prawosławna na świecie! Zastanawiam się skąd, w kraju, który wciąż jest na dorobku, taka mania wielkości. Może to jednak cecha narodowa, a genów przecież nie oszukasz. Stoję tak sobie w zimowej mgle, patrzę na ten moloch i słyszę cichutki chichot historii, a może to sam Mister C śmieje się zza grobu.
Ateneul Român
Żeby nie kończyć tego pięknego wpisu przygnębiającą refleksją, dorzucam Wam jeszcze wisienkę na tort, czyli Rumuńskie Ateneum. Znajdujący się naprzeciwko Muzeum Sztuk Pięknych kopulasty, neoklasyczny budynek z rzędem imponujących kolumn robi wrażenie, ale to znowu wnętrze, jak zwykle w Bukareszcie, powala na kolana. Nie, nie przesadzam. To najpiękniejsze miejsce w stolicy Rumunii i jedna z najciekawszych sal koncertowych na świecie w jakiej miałam przyjemność być. A do tego zaskakująco doskonała akustyka.Nie tylko melomani powinni zapisać sobie to miejsce na swoją bucket list, ale każdy, kto lubi takie perełki architektoniczne. Osobiście odwiedziłam to miejsce dwa razy. Walentynkowym koncertem w Ateneum rozpoczęłam moją przygodę z Bukaresztem, ale także zakończyłam, załapując się na krótkie zwiedzanie w ostatni poranek przed wylotem. Arcyciekawą historię tego miejsca opowiem Wam jednak już niebawem, w osobnym wpisie, na który Ateneul Român absolutnie zasługuje 😊.
Komentarze
Prześlij komentarz