LILLE - Jeszcze dalej niż północ

Budynek Starej Giełdy na rynku w Lille, Francja

Wciąż niedoceniane turystycznie Lille, które z przemysłowego molocha zmieniło się w tętniącą życiem, nowoczesną metropolię, potrafi zachwycić. Miasto generała de Gaulle'a to idealna destynacja na krótki city break, podczas którego odkryjecie zarówno zabytkową starówkę, pełną urokliwych kamienic w stylu flamandzkim, jak i nowoczesne oblicze miasta zaprojektowane przez najlepszych europejskich architektów, a nade wszystko rozsmakujecie się w tutejszej kuchni mocno podlanej wspaniałym lokalnym piwem.

Do Lille wybrałam się w ramach sentymentalnej podróży po miejscach mojego dzieciństwa, które spędziłam w jeszcze mniej docenianym regionie Pas-de Calais, a które okazało się jednak niezwykle ciekawe. Swoje niespodziewane odkrycia opisałam 🔍 tutaj. Zachęcam do lektury szczególnie tych, którzy lubią niemainstreamową turystykę, okraszoną osobistymi przeżyciami 😄.

Lille było moją bazą wypadową, głównie ze względu na doskonałe położenie. Miasto dysponuje własnym lotniskiem, na które latają tanie linie i skąd w niecałe pół godzinki znajdziecie się w centrum miasta. Możecie również dotrzeć tu koleją: godzinę z małym hakiem trwa podróż z Paryża, najszybsze TGV z Brukseli pokonuje dystans do Lille w 34 minuty!

Nasz spacer po mieście zaczniemy zatem od dworca, a właściwie dwóch: nowoczesny Lille Europe łączy miasto z innymi europejskimi stolicami, z zabytkowy Lille Flandre obsługuje trasy regionalne. Warto przyjrzeć się temu ostatniemu, bo to kwintesencja francuskiego, secesyjnego dworca z początku wieku. Na myśl przychodzą od razu paryskie odpowiedniki i żal jedynie, że nie ma tu bistra na miarę słynnego Train bleu. O tej kultowej paryskiej knajpie kolejowej przeczytać możecie 🔍 tutaj.


Uwagę wychodzących z dworca podróżnych przykuwa od razu wielka żółta wynurzająca się z spod ziemi rzeźba. Nazywana przez niektórych współczesną Giocondą z Lille, z łagodnym uśmiechem wita przybywających do miasta. Autorem dzieła jest lyoński artysta Xavier Veilhan, który wraz z wymyśloną przez siebie postacią podarował miastu północy nieco południowego słońca. Romy, bo tak brzmi imię 3 metrowej plastikowej maskotki miasta, ma wnieść w ruchliwą przestrzeń miejską radość i optymizm. Kobiecy akcent ma również świadczyć o tym, że Lille to miasto wolności, otwartości i emancypacji, co jest szczególnie ważne dla obecnej mer Lille (a może merki 🤔) Martine Aubry, która stoi za tym artystycznym pomysłem.


Zanim wciągną nas urocze uliczki starego miasta, zajrzyjmy do znajdującego się na tyłach dworca kompleksu Euralille. To, oprócz figury Romy, najbardziej emblematyczny element nowoczesnego Lille, który dostajemy na dzień dobry. Architektoniczne sławy odpowiedzialne za projekt to przede wszystkim holender Rem Koolhaas współwłaściciel międzynarodowej pracowni OMA, w której swoją karierę pod czujnym okiem mistrza zaczynała sama Zaha Hadid oraz Jean Nouvel jeden z najwybitniejszych francuskich architektów, którego ikoniczne przedsięwzięcia elektryzują miłośników nowoczesnej architektury na całym świecie. Wystarczy wspomnieć o zjawiskowym budynku muzeum Luwru w Abu Dhabi, o którym możecie poczytać 🔍 tutaj.


Projekt Euralille może aż tak zjawiskowy nie jest, ale też jego zadaniem było głównie funkcjonalne “obudowanie” nowopowstałego dworca kolejowego Lille Europe. Mamy więc dach dworca w kształcie “latajacego dywanu”, a tuż obok dwie charakterystyczne wieże i olbrzymią trójkątną galerię handlową.  

Kompleks najlepiej prezentuje się po drugiej stronie wiaduktu Le Corbusiera na tarasach hotelu Mama Shelter. Swoją drogą to również świetnie zaprojektowane miejsce i jedna z ciekawszych hotelowych sieciówek. Tyle, że za ten design trzeba jednak sporo zapłacić. Jeślibyście jednak trafili na fajną promocję, nie wahajcie się ani chwili.


Zrobiło się bardzo światowo i o to właśnie chodziło. Lille dawno przestało być traktowane wyłącznie jako przemysłowy moloch pełen podejrzanych typów na ulicy. Biorąc pod uwagę liczbę ludności Lille zamyka pierwszą dziesiątkę największych miast Francji, ale jako aglomeracja plasuje się tuż za podium. Nie ma więc żartów, z Lille trzeba się liczyć, a miasto od lat dziewięćdziesiątych udowadnia, że, mimo zamknięcia kopalń i hut, ma nowy, dużo ciekawszy pomysł na siebie. Efekty są widoczne gołym okiem, a zaszczytne tytuły miasta kultury i sztuki tylko potwierdzają tę przemianę.

Na szczęście nie wszystko trzeba było w Lille zmieniać. To przecież główne miasto historycznej Flandrii, o czym przypomina nam na każdym kroku niezwykle bogata flamandzka architektura. Bo też bogata była to kraina, która garściami czerpała zyski z dostępu do morza, handlu i przemysłu sukienniczego. Kto nie słyszał o arrasach? I choć te wawelskie zamówiono akurat w Brukseli, to nazwa pochodzi od znajdującego się w pobliżu Lille właśnie miasteczka Arras.


Zaledwie kilka minut zajmie Wam spacer z dworca do głównego placu miasta. Grand-Place ze swoją zjawiskową Starą Giełdą i misternie zdobionymi kamieniczkami jest wizytówką miasta. La Vieille Bourse imponujący budynek w stylu flamandzkiego renesansu z XVII wieku robi wrażenie głównie z zewnątrz, ale warto również zajrzeć do środka, gdzie na dziedzińcu swoje książki wystawiają miejscowi bukiniści, a latem po 23.00 można nawet zatańczyć tango. Tuż po zakończeniu II wojny światowej plac otrzymał imię najbardziej znanego mieszkańca miasta Charles'a de Gaulle'a.


Nie mniej ciekawy jest znajdujący się tuż za Giełdą plac Teatralny. Nazwa związana jest ze znajdującym się przy nim gmachu opery, ale uwagę przykuwa głównie strzelisty budynek po lewej stronie, który często mylony jest z ratuszem miejskim. To pewnie przez tę imponującą 76 metrową wieżę skrywającą 26 dzwonów zwanych we Flandrii carillons. W tygodniu w godzinach południowych, a w weekendy pod wieczór usłyszeć można tu na przemian dwie melodie: jedna to dobrze nam znana Oda do radości Beethovena, druga to lokalna kołysanka w tutejszym rdzennym języku ch'ti “Le P’tit Quinquin”, która jest nieoficjalnym hymnem miasta i całego regionu. Jak widać Lille na każdym kroku pokazuje, że jest miastem europejskim, ale o mocnych lokalnych korzeniach.


Patrząc na ilość zabytków w samym centrum Lille nie dziwi mnie, że nie znaleziono godnego miejsca dla siedziby władz miejskich. To dlatego ratusz miejski znajduje się poza ścisłym centrum. Może się za to poszczycić najwyższą wieżą w mieście i wspaniałym widokiem na okolicę. Niestety w czasie mojego pobytu ratusz był zamknięty, a wokół niego trwały poważne prace budowlane. Wygląda jednak na to, że jak remont się skończy, to będzie to kolejny uroczy zakątek miasta.  


Nie wiem jak Wy, ale ja lubię zacząć zwiedzanie od punktu informacji turystycznej. W przypadku Lille łączę przyjemne z pożytecznym, bo okazuje się, że tutejsze Office de Tourisme mieści się w jednej z najciekawszych siedzib książęcych w mieście. Tak, to co widzicie poniżej, to nie jest kościół a pałac Rihour. Dziś to właściwie pozostałości po okazałym pałacu książąt burgundzkich wybudowanym w XV wieku. Wchodząc do środka, niektórzy radzą się jednak przeżegnać, bo miejsce jest ponoć nawiedzone, o czym świadczyć mają liczne pożary i inne dramaty z przeszłości. Ponoć sam król Ludwik XV przebywający przejazdem w Lille nie mógł tu zasnąć i po kilku dniach, kazał przenieść się do innego pałacu.


Z mapą w ręku (bo jednak lubię papier) z ogromną ciekawością zanurzam się w uliczki starego miasta, podziwiam niezwykłą architekturę wąskich ulic i jeszcze węższych kamienic, odkrywam klimatyczne zaułki, podwórka i tajemne przejścia. Od pierwszej chwili jestem urzeczona klimatem i energią miasta.


Czułam, że Lille ma potencjał, ale to, co zobaczyłam na miejscu przerosło moje oczekiwania. Wspaniała architektura tak charakterystyczna dla miast flamandzkich stawia Lille na równi z Brugią, Antwerpią czy nawet Brukselą. Serio, nie przesadzam ani trochę. Wręcz przeciwnie Lille wydaje mi się bardziej spójne od Antwerpii i zdecydowanie mniej turystyczne od Brugii.


Autentyczność to chyba właśnie największa zaleta stolicy Haut-de-France. Mieszkańcy Lille nie mają złudzeń, że ich miasto kiedykolwiek znajdzie się na podium światowej turystyki. Stosunek samych rodaków z innych regionów Francji od lat ich w tym utwierdza. Przecież tam nie ma co robić. Przecież tam wiecznie pada deszcz. Przecież to jeszcze dalej niż północ. Na szczęście słynna komedia Danniego Boona “Jeszcze dalej niż północ” paradoksalnie ożywiła ciekawość Francuzów, którzy coraz chętniej zaglądają w te strony. Jestem pewna, że są tak samo pozytywnie zaskoczeni jak ja.


Sami mieszkańcy Lille zdają się nic sobie z tego nie robić. Przeciwnie, ma się wrażenie, że cieszą się życiem nie mniej intensywnie od swoich ziomali z południa Francji. Mimo faktycznie nie zawsze sprzyjających warunków pogodowych życie toczy się tu na ulicy, a dokładnie w licznych barach i estaminetach. Te ostatnie to takie nasze karczmy, w których króluje od wieków ta sama lokalna kuchnia. Polecam szczególnie rue du Gand, gdzie jest chyba największe skupisko tego typu lokali, a zapach smażonych frytek i charakterystycznego sera Maroilles unosi się niemal w powietrzu.


“Je suis ch'ti et j’en suis fier” brzmi znana dewiza lokalsów, co oznacza dokładnie jestem Ch’ti i jestem z tego dumny. Ch'ti (czytane szti) to tutaj słowo wytrych. Tak nazywana jest zamieszkująca region populacja, ich specyficzny dialekt, ale również lokalna kuchnia. Ch'ti może być tu wszystko: od frytek z octem (!), po c'htiramisu z dodatkiem cykorii. Wszystko co Ch'ti, choć nieco dziwaczne, jest miłe, przyjazne, przytula radośnie i polewa piwem. Nie bójcie się próbować, jestem pewna, że polubicie większość tutejszych przysmaków, no może za wyjątkiem tych frytek z octem 😜.


Jak zdążyliście się zorientować, jesteśmy w krainie smażonego ziemniaka. Frytki to element charakterystyczny dla tej części Europy od Lille po Amsterdam. Tu frytka jest królową, której cześć oddaje się pieszczotą dwukrotnego smażenia, żeby nasza dama była mięciutka w środku i mega chrupiąca na zewnątrz. Cienka czy gruba rozmiar, wbrew pozorom, nie ma znaczenia, każda będzie pyszna. Pochłaniam tonami to ziemniaczane złoto, uświadamiając sobie, że jestem nieodrodną córą Flandrii. Urodzona jakieś 40 km od Lille, miłość do frytek wyssałam z mlekiem matki. Przynajmniej na tę jedną słabość wymyśliłam dosyć zgrabne wyjaśnienie 😜.


Czego jeszcze koniecznie trzeba spróbować w Lille? Mule z frytkami, tak jak i w Belgii, cieszą się tu ogromnym powodzeniem. Roślinożercom polecam zapiekaną cykorię pod beszamelem. Najlepsza w Estaminet au Vieux de la Vieille koniecznie zróbcie rezerwację wcześniej. To moje ulubione danie, ale uwaga na charakterystyczną dla tego warzywa goryczkę.

Meat lovers poczują się tu jak w domu i koniecznie powinni spróbować słynnego kulinarnego trio: potjevleesch, carbonade i welsh. Pierwsze danie to w sumie przystawka przypominająca nasze mięsko w galarecie, drugie to gulasz wołowy długo gotowany w ciemnym piwie z mocnym aromatem goździków, a trzecie najlepiej nada się na śniadanie, bo jest to chleb moczony w piwie i zapiekany z cudownie śmierdzącym serem Maroilles, którego zresztą dodają to do wszystkiego. Wersja de luxe będzie mieć dodatkowo jajko i szynkę, a czasem także inne dodatki.


Piwo to oczywiście osobna historia. Miarę mojej znajomości topografii miasta uznałam za zadowalającą, kiedy bez pomocy wujka Googla trafiłam do ulubionej piwiarni. Jest ich oczywiście mnóstwo, a wybór często jest kwestią przypadku. Na mojej trasie znalazł się fantastyczny bar La Capsule z piwami z różnych stron świata, ale również z zacną lokalną reprezentacją. Miejsce niewielkie, typowo degustacyjne, idealne dla smakoszy. W mieście nie brakuje również mikro browarów, jak choćby browar Célestin ze zdjęcia poniżej, w których zwiedzanie połączone jest z degustacją.


Imponujący wybór lokalnych piw znajdziecie również w bardziej tradycyjnym, ale bardzo przyjemnym lokalu Beershop. Ciekawym konceptem jest też bar ze sklepikiem różności o wdzięcznej nazwie La Biche et le Renard. Robiąc tu zakupy, wspieracie lokalnych twórców,.wieczorami organizowane są koncerty. 

Nie mogłam przejść też obojętnie obok wizerunku różowego słonia. Mieszkańcy Lille być może mnie zamordują, ale od czasów Erazmusa w Brukseli (a wierzcie mi, że to już szmat czasu) jestem fanką belgijskiego piwa Delirium. W Lille pod tym szyldem macie dwa bary Delirium Cafe i Little Delirium. Ten ostatni przy najbardziej imprezowej ulicy w mieście, czyli rue Royale.


Na deser koniecznie gofry. I tu znowu trzeba oddać sprawiedliwość Belgom, bo to ich narodowy deser, ale słodkie wafle od Meert'a nie mają sobie równych. Nie mają jednak nic wspólnego z goframi jakie jemy w Polsce. Przypominają raczej holenderskie stropwaffel. Są równie słodkie i maślane. Gauffre de Lille to też jedyny pretekst, aby we Francji zamówić herbatę beż ściągnięcia na siebie zdziwionego wzroku kelnera 🤣.  


Trochę się zasiedzieliśmy przy flamandzkim stole, a tu trzeba kontynuować nasz spacer po mieście. Przecież jeszcze nawet nie doszliśmy do katedry. A właściwie doszliśmy tylko nie bardzo mogę uwierzyć, że ten budynek przypominający raczej mauser na wodę to faktycznie główna świątynia miasta. No sami popatrzcie, trzeba przyznać, że nie wygląda to zbyt reprezentacyjnie.


I pomyśleć, że nad budową tego dziwactwa trudzono się prawie sto pięćdziesiąt lat. Początkowy zamysł, z połowy XIX wieku, był taki, żeby katedra nawiązywała do stylu gotyckiego z XIII wieku, z którego pochodzi słynna figurka Matki Bożej z Treille, patronki kościoła i całego miasta. Zapału i pieniędzy starczyło jednak jedynie na tylną część świątyni. Fasada zaś jest współczesną wariacją na temat gotyku. Z naciskiem na wariację.

Na pocieszenie pozostaje nam spacer wokół katedry. Otaczająca ją zieleń uśmierza nieco ból pierwszego wrażenia. Miłą niespodzianką, jest również rząd uroczych, kolorowych domków pozostających w kontraście do ponurej kościelnej szarości.


Nie znaczy to jednak, że Lille nie ma pięknych kościołów. Wystarczy, że od dworca pójdziecie lekko w lewo, a odnajdziecie jedną z najpiękniejszych świątyń w mieście. Gigantyczny kościół St. Maurice w stylu gotyku brabanckiego jest jednym z najstarszych i największych w mieście. Na mnie zrobił zdecydowanie większe wrażenie niż pani katedra.


Co jeszcze warto zobaczyć w Lille? Miłośnicy sztuki i architektury powinni wybrać się do tutejszego Muzeum Sztuk Pięknych. Utworzone w XIX wieku z inicjatywy samego Napoleona Bonaparte, szczyci się mianem największego zbiór sztuki we Francji po paryskim Luwrze. Jeśli dorzucimy do tego jeszcze filię tego ostatniego w pobliskim Lens, to mamy prawdziwą paradę sztuki malarskiej i rzeźbiarskiej z takimi nazwiskami jak: Donatello, Delacroix, Goya, Rubens, Van Dyck, Monet, Manet, van Gogh, Picasso i cała rzesza innych.


W temacie ciekawych muzeów koniecznie musicie wybrać się jednak do Roubaix. To górnicze miasteczko zaskakuje już od wyjścia z metra nr 2 pięknym secesyjnym dworcem, ale to miejski basen stanowi clou programu. W dawnej pływalni otwarło bowiem niezwykłe muzeum. W La piscine nikt się już nie kąpie, a w tafli wody przeglądają się monumentalne rzeźby. Wystawa połączona z odgłosami spływającej wody robi niesamowite wrażenie. Właściwie nie wiadomo, co bardziej zachwyca: secesyjny budynek zdobiony misterną ceramiką czy fenomenalny koncept artystyczny. Jedno jest pewne, tytuł najpiękniejszego basenu Francji jak najbardziej zasłużony.


Na koniec nie mogę nie wspomnieć o muzeum poświęconym najsłynniejszemu mieszkańcowi Lille, którym jest Charles de Gaulle. Dom rodzinny generała znajduje się na starym mieście przy ulicy Princesse 9. Dotarłam zbyt późno, żeby wejść do środka, ale bardzo żałuję. To właściwie dom należący do dziadków de Gaulle’a, w którym żyły razem trzy pokolenia rodziny i gdzie prezydent V Republiki wracał ponoć często i z wielką radością przez całą swoją młodość. Kilka lat temu kamienica została gruntownie odnowiona i jest właściwie idealnym świadectwem tego, jak żyli mieszkańcy Lille na przełomie XIX i XX wieku. Z wielką chęcią kiedyś wrócę, żeby zajrzeć do środka.


Zwiedzanie miasta warto zakończyć spacerem wzdłuż murów cytadeli znajdującej się nieopodal domu de Gaulle'a. Niestety imponująca twierdza jest terenem wojskowym, na który ani turyści, ani mieszkańcy nie mają wstępu. Można jednak do woli korzystać z uroków otaczającego ją parku. Po tak intensywnym poznawaniu miasta należy Wam się chwila oddechu wśród zieleni. A jeśli jeszcze po drodze zakupicie bagietkę, kawałek sera Maroilles i butelkę lokalnego piwka, to piknik w stylu Ch’ti macie gotowy. Nie ma bardziej francuskiego sposobu na relaks niż jedzenie na łonie natury. A ja trzymam kciuki, żeby nie zaczęło padać 😜.


Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Więcej podobnych klimatów znajdziecie tutaj:


Komentarze

Obserwuj Instagram!