FRANCJA - Jestem Ch'ti i jestem z tego dumna

Rzeżba Augusta Rodina na tle ratusza w Calais

Mówią, że to “jeszcze dalej niż północ” i że nic tam ciekawego nie znajdziemy. A ja przez trzy i pół dnia w regionie Nord-Pas-de-Calais odwiedziłam siedem miast, byłam pod ziemią w kredowych bunkrach z pierwszej wojny światowej, wspinałam się po nadmorskich klifach, zwiedzałam polskie familoki, pływałam łódką po mokradłach i zjadłam tonę pysznych frytek. Przede wszystkim jednak odbyłam niesamowitą, sentymentalną podróż w czasie i w głąb siebie, odwiedzając miejsca z mojego dzieciństwa.  

Jeśli szukacie pomysłu na naprawdę niemainstreamową podróż, to wybierzcie się właśnie do Nord-Pas-de-Calais. Ten region Francji możecie kojarzyć z bardzo popularnej jakiś czas temu komedii “Jeszcze dalej niż północ”. Film do zobaczenia lub przypomnienia obowiązkowo przed wyjazdem w te strony. Pracownik poczty udaje chorego, żeby zdobyć posadę na Lazurowym Wybrzeżu. Kiedy oszustwo wychodzi na jaw, za karę przenoszą go do Bergue, małego miasteczka na złowrogiej północy kraju. Więcej Wam nie powiem, ale łatwo się domyślić, że twórca filmu, aktor i komik Danny Boon, sam zresztą pochodzący z Pas-de-Calais, obnaża wciąż żywe w jego rodakach stereotypy. Dla przeciętnego Francuza, szczególnie z południa kraju, ludzie z północy to nadużywające mocnych alkoholi, mówiące niezrozumiałym językiem, żyjące w barakach dzikusy, których żałosną egzystencję potęguje padający nieustannie deszcz. Popularność filmu, która we Francji przebiła oglądalność Titanica oraz liczne remaki potwierdzają, że pod płaszczykiem dobrego humoru, sprytnie ukryto ogólnoludzkie grzeszki: strach przed nieznanym, brak tolerancji i jakże francuską ksenofobię.


Śmiem twierdzić, że mieszkańcy Nord-Pas-de-Calais w niczym nie odbiegają od średniej francuskiej populacji. Faktycznie w Saint-Omer jest nieco więcej deszczowych dni niż w Saint-Tropez, kuchnia cięższa i podlana raczej piwem niż winem, a dialekt zwany Ch’ti brzmi trochę topornie, ale umówmy się, prowansalski akcent też zbyt wyrafinowany nie jest. Dziwaczność mieszkańców północy objawia się jednak w niezwykłej, jak na Francuzów, otwartości i gościnności oraz przede wszystkim w bezpretensjonalnej prostocie życia, która wynika w dużej mierze z historii i tradycji tego regionu, ale o tym później.


Winna Wam jestem jeszcze jedno wyjaśnienie. Obecna nazwa tej części Francji to właściwie Haut de France. Kilka lat temu rząd francuski zdecydował się na reformę administracyjną i zmniejszył ilość regionów, łącząc dawny Nord-Pas-de-Calais z położoną poniżej Pikardią. Będę jednak używać starej nazwy, która obowiązywała, kiedy ja przyszłam na świat w jednej z tamtejszych mieścin. Tym bardziej, że poruszać będziemy się tylko po dawnym obszarze administracyjnym, czyli po departamentach Nord i Pas-de-Calais, a Picardię odwiedzimy być może innym razem.


Na bazę wypadową wybrałam stolicę całego regionu, czyli Lille. Miasto chyba wciąż niedocenione, które z przemysłowego molocha zmieniło się w tętniącą życiem, nowoczesną metropolię. To idealna destynacja na dwu, trzy dniowy city break podczas którego odkryjecie zarówno zabytkowe stare miasto pełne urokliwych kamienic w stylu flamandzkim jak i nowoczesne oblicze miasta Euralille zaprojektowane przez najlepszych architektów, takich jak Rem Koolhaas czy Jean Nouvel.




Lille to również rodzinne miasto jednego z najbardziej znanych francuskich polityków. Dom, w którym urodził się Charles de Gaulle, może być ciekawym punktem programu dla miłośników historii. Wszyscy zaś, jestem tego pewna, pokochają tutejszą gastronomię, w której królują moje ukochane mule z frytkami, zapiekana cykoria czy flamandzka trójca święta: potjevleesch, carbonade i welsh. Wszystko to najlepiej w towarzystwie śmierdzącego, ale pysznego sera Maroilles i hektolitrów lokalnego piwa. Kuchnia ch’ti nie ma kompleksów, a do najlepszych karczm zwanych tutaj “estaminet” rezerwacje trzeba robić na kilka dni do przodu.
 


Jeśli znudzi Wam się wałęsanie po uliczkach Starego Lille, wybierzcie się koniecznie do Roubaix. To górnicze miasteczko zaskakuje już od wyjścia z metra nr 2 pięknym secesyjnym dworcem, ale to miejski basen stanowi clou programu. W dawnej pływalni otwarło bowiem niezwykłe muzeum. W “La piscine” nikt się już nie kąpie, za to w tafli wody przeglądają się monumentalne rzeźby. Wystawa połączona z odgłosami spływającej wody robi niesamowite wrażenie. Właściwie nie wiadomo, co bardziej zachwyca: oryginalny koncept, secesyjny budynek zdobiony misterną ceramiką czy wszechobecna tu sztuka. Jedno jest pewne, tytuł najpiękniejszego basenu Francji jak najbardziej zasłużony. Mówili, że w Pas-de-Calais będzie brzydko, a to dopiero poczatek naprawdę pięknych miejsc 😜.


Pierwszym odwiedzonym przeze mnie miastem poza aglomeracją Lille było Arras. Nazwa brzmi znajomo szczególnie Krakusom, bo arrasami wyłożone są przecież ściany wawelskiego zamku. I rzeczywiście nazwa tych ściennych dywanów związana jest ze stolicą Pas-de-Calais. I choć nasze wawelskie gobeliny zostały zamówione w Brukseli, to warto pamiętać, że jedne z pierwszych, renomowanych warsztatów tkackich powstały właśnie na terenie Północnej Francji.



Życie w Arras toczy się praktycznie wyłącznie w okolicach głównego rynku, który w porównaniu do gabarytów całego miasteczka wydaje się być nieproporcjonalnie wielki. A przecież jest aż połowę mniejszy od rynku w moim rodzinnym Krakowie. Nie licytując się jednak, uważam, że Grand-Place w Arras że swoimi flamandzkimi kamieniczkami jest po prostu zjawiskowy, a frytki w towarzystwie tak niezwykle pięknej architektury smakują wybornie. Nie dajcie sobie tylko polać ich octem, jak to mają we zwyczaju lokalni koneserzy smażonego ziemniaka. Akceptowalny jest co najwyżej sos w stylu “ch'ti” mix majonezu, keczupu, musztardy i szalotki.


Tak się jednak złożyło, że to urocze, koronkowe wręcz miasto ma jeszcze jeszcze drugie oblicze. Zbudowane na kredowych skałach skrywa w sobie kilometry podziemnych tuneli. Kroniki historyczne podają, że już od IX wieku wydobywano tu budulec potrzebny do budowy świątyń i rozwoju miasta, a następnie w pustych wyrobiskach tworzono składy dóbr wszelakich. Te najstarsze podziemia znajdziecie przy samym rynku, ale ja polecam Wam gorąco wybrać się do niezwykłego miejsca, jakim jest Kamieniołom Wellington. Nazwa pochodzi od miasta Wellington w Nowej Zelandii i upamiętnia żołnierzy I Wojny Światowej, głównie pochodzących z tego kraju, którzy w 1917 roku dali nowe życie podziemnym tunelom Arras. Paradoksalnie jednak dla wielu z nich wyprawa do Francji skończyła się śmiercią.


Skąd się tu wzięli Nowozelandczycy? Niemcy zaatakowali Francję w 1914 roku, naruszając suwerenność Belgii i wciągając do wojny Wielką Brytanię. Plan ataku Brytyjczyków na linię frontu znajdującą się tuż pod Arras obejmował między innymi poszerzenie właśnie owych legendarnych, średniowiecznych tuneli pod miastem. Do tego zadania jako pierwsi zgłosili się inżynierowie i robotnicy z antypodów właśnie. Jak sobie pomyślę, że Ci ludzie nie będący żołnierzami i nie będący uwikłani bezpośrednio w konflikt płynęli trzy miesiące przez morza i oceany, by spędzić następne kilkanaście pod ziemią, a potem zginąć w walce za obcy sobie kraj, to aż mi się nóż w kieszeni otwiera na myśl, że dwadzieścia parę lat lat później Francuzi nie zamierzali ginąć za Gdańsk. Ech…


Kamieniołom Wellington to jeden z wielu pomników pamięci ofiar I Wojny Światowej i wzruszający przykład ludzkiego heroizmu. Jest tego w północnej Francji mnóstwo: od pomników, memoriałów po ciągnące się kilometrami aleje białych krzyży. Niestety refleksję mam w takich miejscach niezmienną. Historia niczego nas nie uczy, nie inspiruje, a to, że pamiętamy, niczego nie zmienia, co dobitnie potwierdza obecna sytuacja polityczna na świecie. Pozostaje mi jedynie w myślach i słowach oddać hołd milionom ofiar, za przeproszeniem, najgłupszej wojny na świecie.


Francja, a szczególnie północne jej rubieże były po Wielkiej Wojnie w opłakanym stanie: zbombardowane miasta, gospodarka w rozsypce, zdziesiątkowana populacja. Brak rąk do pracy sprawił, że Francja zwróciła się o wsparcie do innych krajów, w tym również do Polski. Już w następnym roku po wojnie oba kraje podpisały porozumienie, na mocy którego do pracy we Francji wyjechało pół miliona Polaków. Większość z nich osiedliła się w Pas-de-Calais, gdzie znalazła zatrudnienie przede wszystkim w tutejszych kopalniach.



Moi rodzice, którzy wyjechali do Francji w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, pamiętają pokolenie starych górników, którzy na emeryturze całymi dniami spędzali czas w swoich ogródkach oparci o płotek, dokładnie taki sam, jaki odnalazłam w skansenie Cite des Electriciens. To najstarsze “corons”, czyli po prostu familoki, jakie wybudowano w regionie. Miejsce wzruszające, szczególnie, gdy odczytuję polskie nazwiska na makietach domów, oglądam obrazy polskiego artysty Władysława Kijno, o którym nie miałam pojęcia. Akurat trafiłam na jakiś festyn i okazało się, że oprócz mnóstwa francuskich rodzin z dzieciakami, wciąż można tu spotkać rodaków, którzy rozpromieniają się na hasło: “Dzień dobry, też jestem z Polski”. Skąd się tu wzięłam? Urodziłam się w pobliskim mieście Béthune.


Kopalń w Pas-de-Calais już nie ma, region podupadł i popadł w niełaskę całej reszty Francji. Jeśli ktoś o nim wspomina, to w żartach lub w komediach w stylu “Jeszcze dalej niż północ”. Ja odkrywam jednak, nie bez nuty zdziwienia, miejsca pełne dyskretnego uroku, które, nieskażone masową turystyką, zachowały mnóstwo autentyczności. Jeśli gdzieś na świecie są normalni, nie zmanierowani, otwarci na innych Francuzi, to właśnie tutaj.


Wracając pociągiem z Béthune do Lille, nucę pod nosem słynną pieśń Pierre'a Bachelet - “Les Corons”, którą zna każdy mieszkaniec tego regionu i która do dziś z dumą śpiewana jest na jednym z najstarszych stadionów Francji w Lens na zakończenie pierwszej połowy meczu. Wrzucam Wam poniżej filmik z 2005 roku, na którym słychać oficjalny hymn RC Lens śpiewany na cześć zmarłego piosenkarza i widać stadion, który od momentu powstania w 1933 roku miał więcej miejsc na trybunach niż mieszkańców miasta. Nawet jeśli nie znacie francuskiego, poczujecie emocje.


Jak wiadomo Francja kocha piłkę nożną, a Nord-Pas-de-Calais w szczególności. Nie bez przyczyny zresztą nawiązuję do uwielbianego przez Francuzów footballu. Mój ojciec też wyjechał do Francji kopać, nie węgiel, a piłkę właśnie. Można powiedzieć, że to za sprawą piłki nożnej moje dzieciństwo związane jest z tym regionem Francji 😊. Może dlatego też za każdym razem, kiedy słucham “Les Corons”, mam gęsią skórkę ze wzruszenia.


Do kolejnego miasta, Saint-Omer, pojechałam z dwóch powodów, a odkryłam co najmniej pięć kolejnych, dla których warto tu przyjechać. Po pierwsze w tym mieście urodziła się moja siostra, a po drugie chciałam odwiedzić pobliskie miasteczko Arques, w którym mieszkaliśmy. Stanąć po kilkudziesięciu latach pod domem, w którym się mieszkało za dzieciaka i pamiętać każdy szczegół, to naprawdę mega wzruszające przeżycie. Oddalone o trzy kilometry od Saint -Omer miasteczko znane jest z produkcji szkła użytkowego i kryształów. Takie francuskie Krosno tylko dużo mniejsze. Ale za to bardzo dobrze znane na całym świecie. Kto z mojego pokolenia nie miał w domu “nietłukących się” szklanek z Arcoroca albo Duralexa? Oba produkty francuskie, a ten pierwszy z fabryki w moim miasteczku.


Arques, jak wiele miasteczek w regionie, produkuje również własne piwo. Postanowiłam więc spróbować lokalnego trunku w “barze tatusia”, czyli miejscu, w którym mój ojciec przed laty skutecznie integrował się z miejscowymi. Tutejsze piwko zapewne miało niebagatelne znaczenie w zacieśnianiu więzów polsko - francuskich. Knajpa, jak całe miasteczko, nie zmieniła się ani trochę przez te kilkadziesiąt lat. Mam wrażenie, że czas zatrzymał się tu w miejscu. Trochę to smutne, a trochę wzruszające. Tak jakby to wszystko czekało aż wrócę? Dopijam piwo, myśląc o tym, jak dobrze się stało, że rodzice wrócili do Polski…


Nie zachęcam Was, broń Boże, do odwiedzin Arques, ale Saint-Omer powinniście wpisać na swoją listę francuskich perełek do odkrycia. Miasto przypomina piękną kobietę, która jest rozbrajająco nieświadoma swej urody. Wita mnie pięknym, klasycystycznym dworcem, prowadzi wąskimi uliczkami wystrojonymi w urocze kamienice w stylu flamandzkim, zaprasza na rynek pełen klimatycznych kawiarenek, obezwładnia strzelistością katedry, która z powodzeniem może stawać do konkursu piękności, nokautując nawet normandzkie konkurentki.


Ogromne wrażenie zrobiły na mnie również ruiny opactwa Saint-Bertin zniszczonego w czasach Rewolucji Francuskiej. To ważne miejsce dla miasta i jedno z najważniejszych w średniowieczu opactw benedyktyńskich na północ od Paryża  Św. Bertin, patron opactwa, był jednym ze współpracowników św. Omera, którego zasługi dla miasta były tak duże, że w XII wieku postanowiono nazwać je jego imieniem. Od pierwotnej, łacińskiej wersji jego imienia Audomarus, nazwano również cały region - Pays Audomarois.


Największą atrakcją miasta są jednak otaczające je mokradła. To największe wciąż użytkowane mokradła we Francji, których dumą jest uprawa tak popularnych w tym regionie warzyw jak cykoria i kalafior. To również niezwykła atrakcja turystyczna, bo mokradła przecinają kilometry żeglownych kanałów. Z nieskrywaną ciekawością zaglądam zatem do Maison du Marais, gdzie znajduję niewielką wystawę poświęconą właśnie ekosystemowi mokradeł i razem z przesympatycznym przewodnikiem wypływam w rejs po tej niezwykłej zielonej krainie. Leje jak z cebra, ale nikomu to nie przeszkadza. Ja nawet się cieszę, bo mokradła w deszczu i mgle wyglądają zjawiskowo.




Ostatni punkt mojej wycieczki był absolutną fanaberią i jednocześnie źródłem kolejnego zaskoczenia, które jak ta przysłowiowa wisienka na torcie przypieczętowało moje zauroczenie tą częścią Francji. Postanowiłam pojechać do Calais, żeby zobaczyć na żywo słynną rzeźbę Augusta Rodina “Mieszczanie z Calais”. Rzeźba, której inauguracja miała miejsce w 1895 roku, przypomina historię z początków Wojny Stuletniej. Król Anglii Edward III, po zdobyciu twierdzy Calais zażądał głowy sześciu mieszczan, którzy ze sznurem na szyi mieli przekazać mu klucz do miasta, a potem zginąć na szubienicy. Życie uratowała im królewska małżonka, która wybłagała u męża ich ułaskawienie. Historia dobrze się skończyła dla sześciu nieszczęśników, ale tragicznie dla miasta, które przez kolejne dwieście lat pozostawało pod rządami Anglii.


Dziś Calais nie żywi jednak urazy do Wielkiej Brytanii. Wręcz przeciwnie, dzięki portowi i Eurotunelowi, miasto rozwinęło skrzydła. Nie jest to może najpiękniejsze miasto w regionie, ale mają tu bardzo ładną plażę, nowoczesne Muzeum Koronki i jeden z najpiękniejszych ratuszy w całej Francji, na tle którego idealnie komponuje się słynna rzeźba Rodina. Dzieło z Calais było tak popularne, że oprócz pierwowzoru, który miałam przyjemność podziwiać na własne oczy, powstało jeszcze jedenaście takich samych rzeźb, rozsianych po całym świecie od Paryża i Londynu, przez Kopenhagę, Nowy Jork aż po Tokyo i Seul.  


Ostatnie kroki w Nord-Pas-de-Calais stawiam w kierunku morza. Spodziewam się piaszczystej, płaskiej plaży i szarych spienionych fal. Tak wygląda to w okolicach Calais, ale wystarczy pojechać parę kilometrów niżej, by załapać się na bajeczne krajobrazy Cóte d‘Opale i najdalej wysunięty na północ klif Francji Cap de Blanc Nez. Widoki w niczym nie ustępują znajdującej się po drugiej stronie kanału Anglii, o której poczytać możecie 🔍 tutaj czy Szkocji, którą opisaliśmy 🔍 tutaj. Plaże Opalowego Wybrzeża, ze swoimi “owłosionymi” jak głowa Hobbita kamieniami, robi na mnie piorunujące wrażenie i też zasługuje na osobny wpis, który niebawem wrzucę na bloga.



Naprawdę nie sądziłam, że sentymentalna podróż do miejsc z mojego dzieciństwa kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. To miała być przecież bardzo osobista wyprawa tylko dla mnie i być może moich bliskich. Z każdym dniem jednak odkrywałam tu tak ciekawe rzeczy, że nie mogłam się powstrzymać, by Wam o nich nie opowiedzieć. Jest w tym regionie takie powiedzenie: “Je suis Ch'ti et j’en suis fier” co oznacza po polsku “Jestem Ch’ti i jestem z tego dumny”. Po tym, co zobaczyłam i czego doświadczyłam, podpisuję się pod tym hasłem obiema rękami. I choć mój prawdziwy dom zawsze będzie w Polsce, zapraszam Was serdecznie do odwiedzin tej arcyciekawej, choć nieoczywistej krainy Ch'ti, która po tej wyprawie jest mi bliższa kiedykolwiek.

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Więcej podobnych klimatów znajdziecie tutaj:

Komentarze

  1. Wzruszyłam się czytając ten wpis. Planuję taki wyjazd, nie wiem kiedy, ale myślę,że za jakiś czas tam dotrę. Z Lille pochodziła moja Mama. Wysłuchałam tyle wspomnień, w których wyczuwało się tęsknotę i nutkę żalu. Jeździła tam później wiele razy, ale beze mnie. W czasach PRLu nie dostałam paszportu na wspólny wyjazd. Mama zmarła młodo, więc nie udało jej się pokazać mi miejsc, które miała w sercu. Dlatego chciałabym zrobić to teraz. Dziękuję Aga za ten wpis i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Spełniaj marzenia❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałam się podpisać😄. Kasia at🙋😘

      Usuń
    2. No proszę kochana, jaki zbieg okoliczności i jaka historia. Mam nadzieję, że ten wpis Cię zainspiruje 😊 Nie ma co zwlekać. Lille jest pięknym miastem. Za chwilę będzie osobny wpis na ten temat, tak że planuj, planuj 😍.

      Usuń

Prześlij komentarz

Obserwuj Instagram!