WALENCJA - Miasto pachnące pomarańczą


Właściwie to cała Hiszpania zawsze kojarzyła mi się z pomarańczami, ale odkąd odkryłam Walencję, zmieniła mi się nieco perspektywa. Nie wiem czy to efekt mocno pomarańczowej Aqua de Valencia, ale dopiero tutaj poczułam, że jestem w jakimś niezwykłym cytrusowym raju i do tego pięknym jak diabli.


Walencja, trzecie miasto w Hiszpanii po Madrycie i Barcelonie, liczy około 800 tysięcy mieszkańców i spokojnie mogę porównać je wielkościowo do mojego rodzinnego Krakowa. Miasto jest eleganckie, kompaktowe, pełne zabytków i klimatycznych zaułków. Nie ma się co dziwić, że poczułam się jak w domu. I tylko śródziemnomorska pogoda przypominała, że to jednak południe Europy.

To właśnie ta panująca tutaj łagodna aura zainspirowała nas do tego, by w styczniu uciec przed szarością polskiej zimy i choć przez parę dni ogrzać zmarznięte kości w promieniach iberyjskiego słońca. Plan nie mógł się nie udać, biorąc pod uwagę, że Walencja chwali się, że ma aż 300 słonecznych dni w roku.

Zdecydowaliśmy się na nocleg w samym centrum po to, aby nie tracić czasu na przemieszczanie się i być jak najbliżej tętniącego życiem serca miasta. Komunikacja miejska w Walencji jest jednak tak dobrze zorganizowana, że spokojnie możecie wybrać tańszy nocleg gdzieś dalej. No chyba, że tak jak ja zachwycicie się takim widokiem z balkonu jak poniżej. Jak tylko zobaczyłam to miejsce w internetach, nie było już innej opcji, jak tylko zarezerwować nocleg w Casual Vintage Valencia.


Ten designerski hotelik znajduje się przy samiutkim placu ratuszowym, więc do imponującej neoklasycystycznej siedziby władz miasta mieliśmy dwa kroki. Na reprezentacyjnym placu przepiękna fontanna. I choć zobaczycie w Walencji wiele bardziej urokliwych placów, ten jest najważniejszy, bo ze względu na swoją powierzchnię, odbywają się tu najbardziej spektakularne wydarzenia w mieście. Najsłynniejsze to oczywiście marcowe Las Fallas, czyli święto ognia z pochodem gigantycznych figur, które 19 marca puszcza sie z dymem ku uciesze tłumów. Mówią, że warto żegnać zimę w Walencji. Więcej o tym regionalnym święcie przeczytacie 🔍 tutaj.
 

Jedyne rozczarowanie to niewielka ilość fajnych knajpek na samym placu. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że prawdziwe perełki ukryte są w bocznych uliczkach. Fajny punkt widokowy wypatrzyliśmy z okien naszego pokoju. Okazało się, że skybar Ateneo to jedno z kultowych miejsc w Walencji. Wstęp płatny (8 euro - info z 01.2024), ale widoki na ratusz i okolice bajeczne szczególnie o zachodzie słońca.


Z dołu czy z góry Plaza de Ayuntamiento to dla mnie kwintesencja Walencji. Jeśli dobrze się rozejrzycie, zobaczycie tu perełki walenckiej architektury, która wyróżnia to miasto. WIększość budynków to okazałe, wielopiętrowe kamienice w stylu klasycystycznym, modernistycznym i art deco. Walencja może się pochwalić specyficznym modernizmem walenckim, udowadniając że hiszpańska moderna to nie tylko Gaudi. Walencka odmiana jest oczywiście zupełnie inna bardziej elegancka i uporządkowana, ale równie ciekawa. Popatrzcie chociażby na budynek poczty znajdujący się naprzeciwko ratusza czy zlolalizowwny nieopodal placu budynek Dworca Północnego.


Nad budynkiem poczty w wznosi się charakterystyczna metalowa wieża. Nie zdążyłam sprawdzić czy wejście na nią jest możliwe i nigdzie też nie znalazłam rzetelnej informacji na ten temat. Na pewno warto wejść do środka, żeby zobaczyć szklaną kopułę i otwartą niedawno galerię sztuki, tym bardziej że wstęp jest darmowy.


Na śniadanie zabieram Was do najbardziej pomarańczowego lokalu w mieście. Cafe de las horas to w Walencji knajpka kultowa i trochę oldschoolowa, choć eleganckie niemal buduarowe wnętrze tylko sprawia wrażenie “starego”. Kawiarnia otwarta w 1994 roku swoim wystrojem puszcza oko do baroku, secesji i wielu innych stylów, balansując na granicy kiczu. Każdy, kto nie potraktuje tego miejsca zbyt serio, poczuje się tu doskonale, a pomoże mu w tym najlepsza w mieście Aqua de Valencia. Ten typowy, lokalny drink jest tu robiony na bazie wódki, wina, likieru i soku pomarańczowego. Jak widać po składzie, żartów nie ma. Każdy szanujący się bar w Walencji ma swoją własną recepturę, w której chodzi przede wszystkim o to, żeby na drugi dzień znów dojść do baru o własnych siłach. Przyznam, że bestia jest dosyć zdradliwa, więc pijcie z umiarem, szczególnie w upalne dni, bo inaczej pobyt w knajpie może być Waszym jedynym wspomnieniem z Walencji 😜.


Mówiłam coś o śniadaniu? A tak, tradycyjną “pomarańczową wodę” przegryzamy tostadą z pomidorem. Menu jest dość bogate, ale wszystkie propozycje to proste dania w przystępnych, jak na centrum miasta, cenach. Kawiarnia otwarta jest do późnych godzin nocnych, więc możecie tu wpaść również na lunch lub wieczorne tapas.

Jeśli wolicie spokojniejszy początek dnia, to zacznijcie go od horchaty (orxaty). To bardzo pożywny i mega zdrowy typowo walencki napój roślinny. Horchatę robi się z cibory jadalnej, a bardziej po ludzku z migdałów ziemnych. Nie jestem wielka fanką tego “elixiru”, bo mimo ogromnej ilości cukru, jest dla mnie mdły, ale jeśli lubicie mleka roślinne, będziecie zachwyceni. Horchatę wypijecie wszędzie, ale najstarszą robią ponoć w Orxateria Santa Catalina.


Z Cafe de las horas mamy rzut beretem do najważniejszych zabytków miasta. Plaza de la Virgen i Plaza de la Reigna to dwa place pomiędzy, którymi stoi walencka katedra. Główna świątynia Walencji pochodzi z XII wieku i, podobnie jak symbole chrześcijaństwa w innych miastach Hiszpanii, stoi w miejscu dawnego meczetu. Kto był w Maladze na przykład, ten wie, a kto nie był, niech zajrzy tutaj 😊. Zwiedzanie kościoła warto połączyć z wejściem na wieżę El Miguelete, z której rozciąga się piękny widok na centrum miasta.


Do kościoła kolejka na kilometr, bo każdy chce zobaczyć świętego graala, czyli kielich, z którego według tradycji pić miał Jezus podczas ostatniej wieczerzy. Są badacze, którzy uważają, że tajemniczą czarka z agatu faktycznie pochodzi z terenu Palestyny i datowana jest na okres, w którym mogła być użyta przez Jezusa. Po jego śmierci wraz ze św. Piotrem powędrowała do Rzymu, gdzie pierwsi papieże używali jej podczas Eucharystii. W III wieku podczas wzmożonych prześladowań chrześcijan opiekę nad kielichem powierzono św. Wawrzyńcowi, który miał ukryć relikwię u swoich rodziców w mieście Huesca w Aragonii. Kielich przez setki lat wędrował po terenach obecnej Hiszpanii, aż do czasu gdy trafił w królewskie ręce. Ostatni właściciel skarbu Alfons V Aragoński podarował kielich katedrze w Walencji w 1436 roku, gdzie podziwiać go można do dziś w kaplicy Świętego Kielicha.

Ponieważ już o niejednym świętym gralu w życiu słyszałam, tego typu historie nie robią na mnie wrażenia. Robię więc miejsce przy ołtarzu dla tych, dla których domniemana święta relikwia może być ważna. Sama zaś zadowolę się kielichem ożywczej “Aqua de Valencia” 😜. Kto ciekawy, gdzie jeszcze można spotkać konkurencyjne święte grale, niech zajrzy 🔍 tutaj.


Bez wahania wchodzę za to do kościoła San Nicolás de Bari nazywanego walencką “kaplicą sykstyńską”. Tu na pewno wszystko jest prawdziwe i do tego zjawiskowo piękne. Nie tak łatwo tu trafić, bo świątynia wygląda z zewnątrz bardzo niepozornie, a do tego ukryta jest między kamienicami. To skromne wejście tylko potęguje wrażenie po wejściu do środka. Przyznam, że bilety do hiszpańskich kościołów nie są tanie, dlatego jeśli musicie wybierać, zachęcam do wyboru właśnie tego miejsca.

Bogato zdobiona świątynia przypomina mi odwiedzoną kilka tygodni wcześniej Konkatedrę Św. Jana w Valletcie, o której poczytać możecie tutaj. W kościele św. Mikołaja z Bari też zadzieram głowę do góry, podziwiając malowidła na suficie, dzięki którym porównywany jest on ze słynną rzymską kaplicą. Nie szukam jednak podobieństwa. Po prostu się zachwycam, a Wam wrzucam parę fotek na zachętę.


Barokowy przepych nie przeszkadza mi wcale podziwiać wyraźnie gotycką strukturę tej budowli. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się w Walencji aż tak ciekawych średniowiecznych zabytków. Kolejną perełką okazuje się być słynna Giełda Jedwabiu. To największy gotycki budynek cywilny w mieście. XV wieczna giełda wygląda jak forteca i choć w środku niewiele się dzieje, gołe mury robią ogromne wrażenie. Dodatkowo Sala Kolumnowa i dziedziniec pełen pomarańczowych drzewek to idealne miejsce na instagramą fotkę.


Dokładnie na przeciwko Giełdy Jedwabiu znajduje się Mercado Central, czyli główne targowisko miasta. To pierwsza z rzeczy, których naprawdę zazdroszczę Walencji i nie jedyna niestety. Koniec porównań z Krakowem, bo robi się smutno. A tu przecież na stoiskach samo szczęście: niezliczona ilość owoców, warzyw, ryb, mięsiwa i darów morza. Wszystko piękne, świeżutkie, lokalne. Ręce same wyciągają się, by dotknąć, oczy nie mogą się napatrzeć. Podziwiam produkty na stoiskach, ale również okazały budynek, w którym się znajdują. Wspaniały przykład walenckiego modernizmu i kunsztowna mozaika stali, cegły, szkła i ceramiki nawiązującej do najlepszych tradycji miasta.

Oprócz straganów zarówno w środku jak i wokół pełno barów i kawiarni. Tłumek foodiesów kłębi się przy kultowym Central Bar należącym do gwiazdy walenckiej gastronomii Ricarda Camareny. Szkoda nam czasu, ale zaglądam do talerzy szczęśliwców i muszę powiedzieć, że naprawdę wygląda to dobrze. Może następnym razem, dziś szybki lunch i lecimy dalej. Pamiętajcie, że targ otwarty jest tylko do 15.00. Później już nawet klamki nie pocałujecie.


Wieczorem warto za to zajrzeć do Mercado Colon. Pod dawnym, równie pięknym i równie modernistycznym, dachem hali targowej znajdziecie dziś przestrzeń pełną modnych barów i restauracji. Miejsce uwielbiane przez turystów, ale chyba jeszcze bardziej przez mieszkańców Walencji. Miejscówka idealna na wieczorne winko i tapas. Każdy znajdzie tu coś dla siebie od fastfoodów po wypasione knajpki jak na przykład Habitual wspomnianego już Ricarda Camareny. Mercado Colon to również dobry wstęp do spaceru po dzielnicy Eixample i Russafa znanych ze swoich modernistycznych perełek i nieco mniej turystycznej atmosfery.


Jak wiadomo nie od dziś, szwendanie się po mieście trochę bez celu lub w celach pomniejszych jest w moim podróżowaniu jednym z kluczowych sposobów na poznanie miasta. To wtedy właśnie odkryć można smaczki, które budują osobisty wizerunek danego miejsca. Kluczową rolę odgrywa wtedy głowa, którą kręcić należy we wszystkie możliwe strony. Patrzeć w górę, ale także pod nogi, bo czasem tam właśnie można znaleźć niepozorne skarby jak na przykład ten uroczy domek dla kotów przy Carrer del Museu 11. Kociary - nie dziękujcie 😜.


Widok pani w tradycyjnym stroju, która wyprowadza psa na spacer też wydał mi się bezcenny. Tym bardziej, że nie spodziewałam się tego w styczniu. Tradycyjny walencki strój związany jest bowiem raczej z obchodami święta Fallas, które jak już wspominałam odbywa się w marcu i oprócz ogólnej popijawy i odpalania petard jest dla wieku mieszkańców pretekstem do kultywowania lokalnych tradycji.

Kobiety, a szczególnie ta jedna zwana “fallera”, która reprezentuje daną społeczność czy dzielnicę miasta, noszą przepiękne, ręcznie szyte spódnice i gorsety z koronek i jedwabiu. Dopełnieniem stroju jest wymyślna fryzura złożona z trzech dopinanych, splecionych spiralnie koczków, zwanych moños. Koczki, dwa nad uszami, jeden z tyłu, mocowane są do włosów ozdobnymi, złotymi grzebieniami. Całość dopełnia biżuteria: kolczyki, bransolety i cholla, czyli broszka wpinana w stanik. Elementy tradycyjnego stroju często przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Można taki strój kupić. Koszt szytej na zamówienie sukni to jakieś 1500 euro. Prawdziwe perełki znajdziecie w sklepie Siglo XVIII niedaleko Mercat de Colon.


Opuszczamy powoli stare miasto, kierując się do otaczających je terenów zielonych. Już przed wyjazdem, studiując mapę, znalazłam kolejne podobieństwo Walencji i Krakowa. To zielony pas ogrodów dawnego koryta rzeki Turii, który niczym nasze Planty otacza serce miasta. Tyle że walenckie planty są jakieś siedemnaście razy większe od krakowskich!

Kiedy w 1957 roku wody rzeki Turii po raz kolejny zniszczyły miasto I zabiły 80 osób rząd Hiszpański, a właściwie to sam generał Franco, zdecydował o przesunięciu koryta rzeki na bezpieczną odległość. Początkowo w korycie rzeki planowano drogę szybkiego ruchu. Na szczęście koniec końców zdecydowano inaczej i dziś Walencja może poszczycić się jednym z największych parków miejskich w Europie.


Czego tam nie ma: urokliwe skwery, designerskie place zabaw, ścieżki rowerowe, skate parki… Idealne miejsce na odpoczynek i piknik, a wszystko to w towarzystwie starych murów i zabytkowych mostów. W północnej części parku utworzono niezwykłe zoo, gdzie w naturalnej scenerii podpatrzeć można afrykańskie zwierzęta: słonie, żyrafy, antylopy czy nosorożec. Dzieciaki będą zachwycone.


Idąc przed siebie, docieramy do punktu kulminacyjnego każdej wyprawy do Walencji, czyli do Miasteczka Sztuki i Nauki. Ciudad de las Artes y las Ciencias jest właściwie przedłużeniem ogrodów Turii. Pierwszy budynek, który wyłania nam się zza drzew to nietypowa bryła walenckiej opery. To jeden z najciekawszych budynków operowych jakie do tej pory odwiedziłam i główny powód, dla którego mogłabym nawet dziś przeprowadzić się do Walencji. Ciekawa jestem czy zgadniecie, co było inspiracją dla nietypowego kształtu budowli. Wszystkie ciekawostki o operze i Miasteczku Nauki i Sztuki znajdziecie 🔍 tutaj.


Opera to tylko jedna z atrakcji tego niezwykłego kompleksu, na który składają się olbrzymie Muzeum Nauki, planetarium i kino sferyczne w Hemisfèric, ogród Umbracle z egzotyczną roślinnością i wielofunkcyjny budynek l’Àgora, w którym po egidą banku Caixa odbywają się wystawy, konferencje, koncerty i różnorakie inicjatywy kulturalne i społeczne.


Miasteczko robi naprawdę piorunujące wrażenie, a zdjęcia z internetu nie kłamią ani trochę. Tu niepotrzebne są żadne upiększające filtry, uwierzcie mi na słowo, albo po prostu sami przyjedźcie to zobaczyć. Geniusz Santiago Calatravy, który zaprojektował to cudo w latach dziewięćdziesiątych polega na tym, że miejsce przez te kilkadziesiąt lat nie zestarzało się ani trochę. Rozumiem teraz dlaczego mieszkańcy nazwali tę przestrzeń” miastem przyszlosci”, bo długo jeszcze nie straci na swojej atrakcyjności.


Popatrzcie również na te kolory. Twórcy postawili na barwy charakterystyczne dla Walencji: biel ceramicznych płytek, z których kiedyś słynął tutejszy przemysł i błękit nawiązujący do płynącej tędy niegdyś rzeki Turii. Nieruchoma tafla wody odbija obraz, potęgując wrażenie symetrycznej harmonii.


Tuż za miasteczkiem jeszcze jedna atrakcja, czyli Oceanarium. Ogromny kompleks szczyci się mianem największego wodnego parku Europy. Punkt obowiązkowy dla rodzin z dziećmi, a pokazy z udziałem delfinów powinny spodobać się również dorosłym.


Wizyta w Oceanarium uświadomiła mi, że jesteśmy nad morzem. Spacer wzdłuż plaży, kąpiel w morzu czy drink w jednej z nadmorskich knajpek to idealne zwieńczenie pobytu na Wybrzeżu Walenckim położonym między Costa Blanca, a romantycznym Wybrzeżem Kwitnącej Pomarańczy.

Jeśli nie jesteście fanami zatłoczonych plaż, musicie oddalić się nieco od centrum najlepiej w kierunku urokliwego portu Saplaya. W styczniu o dziesiątej rano byłam tam prawie sama. Dzielnica kolorowych domków nad kanałem powstała w latach siedemdziesiątych nazywana jest “małą Wenecją”. Określenie to oczywiście na wyrost, ale nie czepiam się, bo miejsce ma swój urok, nawet jesli tylko udaje rybacką wioskę.


Jeśli natomiast chcecie zobaczyć coś naprawde wyjątkowego, jedzcie do Albufery. Zaledwie 10 kilometrów od Walencji zobaczyć można inny świat. Dla nas szczególnie odmienny od wszystkiego co zobaczyliśmy w Walencji również dlatego, że był to jedyny dzień bez słońca. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo Albufera sama w sobie jest miejscem niesamowitym. Rezerwat przyrody to właściwie olbrzymie jezioro otoczone mokradłami, będące scenerią zjawiskowych wschodów i zachodów słońca. Ale nawet w pochmurny dzień udało nam się uchwycić niesamowite kadry, bo Albufera jest niezwykle fotogeniczna, czego bardzo jej zazdroszczę.


Albufera to również kolebka hiszpańskiej paelli. Podmokłe tereny idealnie nadają się pod uprawę ryżu. W wioskach nad jeziorem kwitnie więc biznes gastronomiczny. Jest więc bardzo turystycznie, ale z zasadami. Na paellię czekać trzeba minimum 40 minut. Tu nikt się nie spieszy drogi turysto, a jak nie zdążysz na ostatni rejs po jeziorze to twoja strata.


Mieszkańcy rezerwatu dbają o swój work-life balance i o 17.00 większość lokali jest już zamknietych, przynajmniej w okrese zimowym. Sugeruję więc udać się do miasteczka El Palmar około godziny 14.00, w losowo wybranym lokalu zamówić zupę z węgorza i klasyczną paellię z królikiem, na godzinę zanurzyć się w lekturze przewodnika po Walencji, a po posiłku okolo 17.00 udać się na rejs po jeziorze. Zimą była to nasza ostatnia szansa, ale zdjęcia dowodzą, że było warto 😜.


Jak widać, w okolicach Walencji jest sporo do odkrycia. Oprócz Albufery, dwie godziny drogi samochodem macie malowniczo położone miejscowości Peniscola i Morella, a jadąc w drugą stronę, pełne uroku, wybrzeże Costa Blanca ze stolicą w Alicante. Jest więc co robić również w czasie dłuższego urlopu, ale to już materiał na kolejną podróżniczą opowieść o Hiszpanii.

Więcej o naszych hiszpańskich podróżach przeczytacie w postach:
OPERA W WALENCJI - Perła w koronie Miasteczka Sztuki i Nauki

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!