SZCZECIN - Dzień dobry, ja do Szefa


Gdyby nie Filharmonia Szczecińska pewnie nigdy nie wybrałabym się do Szczecina w celach turystycznych. Zdarza się jednak nie raz, że kiedy nie mam żadnych oczekiwań, odkrywam rzeczy niezwykłe. Tak samo było tym razem. Miasto, które sprzed wielu lat pamiętałam jako szare, bure i nieciekawe, okazało się bardzo przyjemnym pomysłem na weekendowy city break. Widać, że dużo się tu dzieje. Myślę sobie, że może to zasługa słynnego "Szefa wszystkich szefów", Krzysztofa Jarzyny wiadomo skąd..., który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i od niedawna osobiście czuwa nad miastem, mając za punkt dowodzenia wyspę Łasztownię.


Pierwsza atrakcja Szczecina czeka na mnie już przy dworcu głównym. Zanim więc osobiście uścisnę rękę Szefa, odwiedzam Szczecińską Wenecję. Aby tam dotrzeć, należy wejść w bramę budynku przy ulicy Kolumba 88/89. Tuż za wejściem, stojąc na mostku, podziwiam panoramę przemysłowych zabudowań fabryki alkoholi i drożdży. Miejsce "romantyczne inaczej" zauroczy na pewno industrialnych maniaków. No może nie jest to Wenecja, ale na myśl przychodzi mi na przykład belgijska Brugia 🤔.

To jedno z ulubionych miejsc samych Szczecinian, którzy uznali swoją "Wenecję" za jeden z siedmiu cudów Szczecina. Kompleks najlepiej podziwiać od strony wody, wypożyczając kajak. Gdybyście planowali randkę w tym miejscu to najlepiej przed 22.00, późniejsze wejście trzeba negocjować ze stróżem.



Dziesięć minut później idąc ciągle wzdłuż Odry, dochodzę do Mostu Długiego, odbudowanego po wojnie w miejscu najstarszej przeprawy w mieście. To tu rozpoczyna się najbardziej reprezentacyjna część szczecińskich bulwarów. W ten styczniowy poranek nie na tu prawie nikogo, oprócz ludzi łowiących ryby. Widok dosyć zaskakujący w środku miasta, ale widocznie, ze względu na bliskość morza, ludzie rodzą się tu z bakcylem rybaka.


Przechodzę na drugą stronę rzeki i jestem oczarowana panoramą, która roztacza się przede mną. Najważniejsze symbole miasta przesuwają się kolejno jak w kalejdoskopie: bazylika św. Jakuba, zamek Książąt Pomorskich i wreszcie słynne Wały Chrobrego.


Nie dziwi mnie już dlaczego wyspa Łasztownia staje się powoli nowym sercem Szczecina. Miejsce cieszy sie ogromną popularnością szczególnie latem, gdy zapełnia się tłumem rowerzystów, biegaczy, wędkarzy i, z roku na rok, coraz większą liczbą turystów.

Największą, dosłownie, atrakcją tej części nabrzeża są dźwigozaury. Te zabytkowe dźwigi przeładunkowe zostały zamontowane na Łasztowni w latach 30 XX w. I były wykorzystywane aż do początku tego wieku.

Dopiero w 2009 roku maszyny zostały przekazane szczecińskiemu muzeum narodowemu, a pod koniec 2016 r. rozpoczęto ich renowację. Przywrócono im wówczas dawne kolory – brązową podstawę, zieloną kabinę i żółty wysięgnik.

Przyznam, że żurawie robią wrażenie, szczególnie w nocy, gdy mienią się różnymi kolorami, co mieliśmy okazję podziwiać z okien naszego hotelu.



Nieco więcej kłopotu sprawiło mi znalezienie kolejnej atrakcji wyspy - rzeźby paprykarza szczecińskiego. Dopiero z pomocą lokalsów dotarłam na miejsce. Okazało się jednak, że instalacja, ukryta w głębi placu Gryfitów, zabezpieczona jest plandeką. Nikt nie umiał mi wyjaśnić dlaczego? Może to kwestia toczących się wokół robot budowlanych, a może "kołderka" na zimę. W internetach jednak wyczytałam, że instalacja nie ma stałego pozwolenia i można ją podziwiać jedynie w okresie letnim.

Abstrahując od kwestii estetycznych, do których zawsze można się przyczepić, pomysł z pomnikiem paprykarza szczecińskiego uważam za bardzo fajny i żałuję, że nie mogłam sobie cyknąć z nim fotki. No, ale przyznacie, że wybrnęłam z tego obronną ręką 😉.

Nic nie poradzę na to, że ze względu na swój PESEL, darzę paprykarz szczególnym sentymentem. To, jak dla wielu z mojego pokolenia, wspomnienie beztroskich lat, górskich wędrówek, długich, letnich wieczorów pod namiotem... Ech rozmarzyłam się...

Patent na paprykarz szczeciński był w latach 60-tych racjonalizatorskim pomysłem pracowników Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” na zagospodarowanie resztek ryb, z których wykrawane były bardzo popularne w tych czasach kostki rybne. W oryginalny skład paprykarza miały wchodzić różne gatunki ryb afrykańskich (50%), pulpa pomidorowa importowana z bratnich krajów takich jak Bułgaria czy Węgry, warzywa i przyprawy, w tym tajemnicza Pima będąca zapewne ostrą papryczką typu piri-piri.

Aż trudno uwierzyć, że inspiracją dla tej kultowej, polskiej konserwy rybnej była najprawdopodobniej narodowa potrawa Senegalu o nazwie "Tiep bou dien". Najprawdopodobniej, bo w wielu miejscach znalazłam również nazwę czop-czop. Niestety na temat takiego afrykańskiego dania internety milczą, tak samo jak o przyprawie o nazwie Pima, która miała nadawać paprykarzowi charakterystycznej ostrosci. Moją teorię podziela i bardzo szczegółowo rozwija blog "Z widelcem wśród książek". Idealna lektura dla dociekliwych jest tutaj.

22 grudnia 2010 roku paprykarz został wpisany na listę produktów tradycyjnych, niestety nie regionalnych. Brak uregulowań patentowych sprawił, że paprykarz produkowany jest w całej Polsce tylko nie w Szczecinie.

Na szczęście znajdziecie w mieście miejsca, które kultywują tradycję paprykarza. Domowy paprykarz w wersji tradycyjnej zakupiliśmy w restauracji " Na kuncu korytarza", a w wersji de lux spróbowaliśmy w "Spiżarni". Ten pierwszy chyba lepszy, ale obie miejscówki gorąco polecam.


No i nadszedł wreszcie ten moment, kiedy na mojej drodze pojawia się Szef wszystkich szefów, Krzysztof Jarzyna ze Szczecina.

Kolejna instalacja, która budzi kontrowersje i dzieli mieszkańców. Nie każdy bowiem jest zachwycony, że kupę kasy, bo aż 160 tysięcy złotych, wydano na pomnik gangstera. No, ale Krzysztof Jarzyna, bohater filmu Olafa Lubaszenki "Poranek kojota" z 2001 roku to przecież nie byle jaki gangster i do tego faktycznie rozsławił Szczecin niemalże na równi z paprykarzem.

Szef stoi, na końcu wyspy Łasztownia. Mimo, że odwrócony jest tyłem do Wałów Chrobrego, które znajdują się po drugiej stronie rzeki i tak mam wrażenie, że z wrodzoną sobie dyskrecją kontroluje sytuację. Projekt dwóch absolwentek poznańskiej ASP ma charakter interaktywny. Pomnik nie ma twarzy, bo zamysłem autorek było, aby każdy mógł zostać "szefem wszystkich szefów", stając za plecami filmowej postaci.

Za Szefem na zdjęciu zobaczycie jeszcze ostatnią "atrakcję", czyli napis Szczecin. Widocznie to już taka świecka tradycja, że każde miasto musi coś takiego sobie zafundować. Mam wrażenie, że to jest jak ze światłami na wiejskim skrzyżowaniu - znacząco podnosi prestiż 🙄.


Wracając, zahaczam jeszcze o wyspę Grodzką, na które latem działa miejska plaża. Miałam cicha nadzieję, że gdzies tam będzie tajemne przejście na drugi brzeg Odry. Niestety to jedyny mankament tej części miasta, że musimy wrócić się do mostu Długiego, żeby dotrzeć na starówkę. Po drodze mijamy jeszcze raz dźwigozaury i budowane obok Morskie Centrum Nauki w kształcie statku. To będzie kolejne fajne miejsce na Łasztowni.

W przeciwieństwie do Łasztowni stare miasto niestety mnie nie urzekło. Na Rynku Siennym widok zaledwie kilku ładnych, kolorowych kamienic toczących estetyczny bój z blokami z naprzeciwka, wprawił mnie w ponury nastrój. Rozbawiła jedynie nazwa restauracji Harnaś, która ma się tu, bądź co bądź prawie nad morzem, jak kwiatek do kożucha. Może jestem ignorantką, ale zmykam stąd czym prędzej zobaczyć górującą nad placem bazylikę.


Punkt widokowy na wieży Bazyliki archikatedralnej św. Jakuba trochę ratuje sytuację. Widok na miasto jest imponujący. Trzeba wiedzieć, że to druga po Licheniu, najwyższa budowla sakralna w Polsce! Jedyny problem to fakt, że świat oglądamy tu zza szyby, więc widoczność nie zawsze jest idealna.

W na pozór dość surowym wnętrzu kościoła, jest kilka ciekawych kaplic. Warto zatrzymać się na chwilę przy kaplicy Portowców z krzyżem pamiętającym strajki z sierpnia 1980 czy przy kaplicy św. Maksymiliana Kolbego z kratą z kolczastego drutu.

Muzyczną ciekawostką bazyliki są nowoczesne organy składające się z 4743 piszczałek (o wysokości od 11 milimetrów do 10 m). Cały instrument o wysokości 10 m waży 36 ton. Niestety nie są to ani największe, ani najcięższe organy w Polsce. W tej kategori znów wygrywa Licheń, choć oba instrumenty budowała ta sama firma.



Idąc ulicą Grodzką w kierunku Zamku Książąt Pomorskich zazdroszczę dyrektorowi szkoły podstawowej nr 63 pracy i mieszkania służbowego w takim miejscu. To niebywałe jak blisko zwykłego życia położony, wręcz wciśnięty między bloki wydaje się być ten piękny zabytek.

Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie to najstarsza i najbardziej okazała historyczna siedziba słowiańskich władców z rodu Gryfitów, który panował na Pomorzu między XIII a połową XVII stulecia. Pierwszy pogański władca Warcisław I przeszedł na chrześcijaństwo za panowania Bolesława Krzywoustego. Wtedy również Księstwo Pomorskie stało się lennem Królestwa Polskiego. Na początku XVI w. książęta pomorscy poszli jednak za głosem Lutra, a po bezpotomnej śmierci ostatniego z rodu Bogusława XIV ziemie te podzielono między Szwecję, a Brandenburgię. Następnie trafiły do Prus i kolejno do Niemiec. Dopiero po II wojnie światowej wschodnia część ziem z dawną stolicą księstwa Gryfitów – Szczecinem znalazła się w granicach Polski. Skomplikowana to historia, której ja, mieszkanka Krakowa nie mam prawa, ani też nie chcę komentować. Życie i historia pisze bowiem swoje scenariusze, a ludzie muszą z tym żyć, najlepiej jak potrafią.

Dzisiejszy zamek to rekonstrukcja renesansowej budowli z czasów jej świetności tj. XVI-XVII wieku, mocno poturbowanej w wyniku nalotów alianckich podczas II wojny światowej.
Dawna rezydencja książęca jest pięcioskrzydłowym zespołem budynków rozplanowanych wokół dwóch dziedzińców zwanych głównym i menniczym.

Kompleks zamkowy wzbogacają ponadto liczne wieże, z wieżą „zegarową” na czele. Jak czytamy na stronie zamku ta barokowa konstrukcja już w czasach swojego powstania intrygowała ponieważ "Przedstawia zielonego maszkarona, który porusza oczami zgodnie z ruchem dużej wskazówki godzinowej. W ustach ma cyfrę pokazującą dzień miesiąca. Znajdujący się powyżej błazen wybija lewą ręką godziny, a prawą kwadranse, kłapiąc przy tym szczęką i przewracający oczami. Ozdobiona gryfami dolna tarcza nie ma skali, tak jak dzisiejsze tarcze z minutami. Dokładniej pokazuje kwadranse niż minuty. Zamkowy zegar demonstruje nawet aktualną fazę księżyca!".

Na dziedzińcu menniczym znajdziecie makietę całego zamku. Dzięki niej zamek "zobaczyć " mogą nawet osoby niewidzące, gdyż opisana jest ona między innymi pismem Braille’a.

Na tym nie koniec, bo Zamek Książąt Pomorskich to przede wszystkim instytucja kulturalna. Od lat działa tu kino i sala operowa. Na dziedzińcu odbywają się spektakle, koncerty, wydarzenia plenerowe takie jak noc Kupały, Święto Gryfa czy Jarmark Bożonarodzeniowy. Wygląda na to, że dzieje się tu sporo.




Kultura przez duże K dzieje się jednak przede wszystkim jakieś 500 metrów dalej. Chodzi oczywiście o Filharmonię Szczecińską im. M. Karłowicza. To ta biała dama jest powodem, że już drugi raz jesteśmy w Szczecinie. Kontrowersyjna architektura budzi wiele emocji, ale wystarczy wejść do środka, żeby przekonać się, że to prawdziwe dzieło sztuki nowoczesnej.

Filharmonia ma charakter otwarty, można wejść tylko na ciastko do kawiarni Symfonia, można zwiedzić obiekt z przewodnikiem (koszt 5 zł!) lub oczywiście wybrać się na koncert nie tylko muzyki poważnej.  

A warto, bo złocista Sala Słoneczna to jedna z najpiękniejszych sal koncertowych w Polsce! Więcej o tym miejscu już niedługo.



Równie ciekawy jak filharmonia jest plac Solidarności, przy którym się znajduje. Uformowany w kształt fali mieści pod sobą Centrum Dialogu Przełomy, gdzie przedstawiona jest powojenna historia miasta ze szczególnym uwzględnieniem wydarzeń które miały miejsce między innymi na placu powyżej. Strajki z Grudnia 1970, Sierpnia 1980 i liczne manifestacje z 1989, sprawiły, że Plac Solidarności to miejsce symboliczne dla mieszkańców Szczecina.

Symbolikę tę odnajdujemy w pomniku Ofiar Grudnia 1970, potocznie zwany Aniołem Wolności oraz w gigantycznym biało-czerwonym muralu, który na pamiątkę sierpnia 1980, układa dłoń w literę V, przypominając nam, że odzyskana wolność jest jest wartością, która cenić powinniśmy sobie najbardziej.


Obok placu jeszcze jedna ciekawa rzecz, która jeszcze bardziej niż filharmonia odznacza się na tle PRL- owskiej architektury znajdującej się tuż za nią. To barokowa Brama Królewska, pozostałość po potężnych, pruskich fortyfikacjach miasta z XVIII wieku.  

Jak to się stało, że brama przetrwała wojnę? Okazuje się, że w obawie przed zniszczeniem zdemontowano zdobienia ze szczytów bramy i ukryto, a samą bramę obsadzono bluszczem. Zdobione szczyty i ozdoby odnaleziono w roku 1957 i z powrotem zamontowano na bramę.

Początkowo bramy były cztery, w kolejnym etapie rozbudowy Twierdzy Szczecin dobudowano 3 kolejne. Do dnia dzisiejszego ostały się dwie: Brama Królewska i Portowa. Obie zostały ciekawie zagospodarowane. W pierwszej znajduje się pijalnia czekolady, a w drugiej teatr.


Wały Chrobrego to półkilometrowa duma Szczecina. Wniesiony na prawie 20 metrowej skarpie dwupoziomowy taras widokowy to wizytówka miasta. Kompleks powstał na początku XIX wieku w miejscu dawnych fortyfikacji. Pierwotnie zwano je tarasami Hakena od nazwiska burmistrza, pomysłodawcy projektu. Oprócz trasy spacerowej, z licznymi ławeczkami zakończonej po obu jej końcach widokowymi rotundami, centralnym punktem jest imponujący gmach Muzeum Narodowego. W środku znajduje się między innymi Dział Morski i Dział Kultur Pozaeuropejskich, można więc zobaczyć zarówno modele statków ze stoczni Szczecińskiej, jak i kulturę krajów, do których statki te docierały.


Wczesnym rankiem wybraliśmy się na Jasne Błonia. To początek ogromnego kompleksu zieleni, którego główną część stanowi Park Kasprowicza. Wspaniałe miejsce na spacer lub piknik latem, ale najpiękniej jest tu wczesną wiosną, kiedy pod aleją platanów zakwitają krokusy, tworząc przecudny, fioletowy dywan z kwiatów. My byliśmy tu zimą, więc siłą rzeczy krokusów nie widzieliśmy, ale od czego ma się znajomych z instagrama. Poniżej fotka od przybylscy_life_and_tour, którzy wstali o 3,45 i gnali z Poznania, żeby uchwycić ten niezwykły widok.  


Jak widać nawet zabytki są zielone. W dali na zdjęciu dostrzec można imponujacy "Szpinakowy pałac", który wziął swoją nazwę od nietypowej barwy elewacji. Gigantyczny obiekt z podziemnym schronem, wybudowano w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Dziś ta neobarokowa perełka jest siedzibą Urzędu miasta.


Wracamy do centrum spokojnymi alejami pełnymi pięknych, choć w większości mocno zniszczonych kamienic i willi. Możemy sobie jedynie wyobrazić, jak pięknie było tu kiedyś, zapewne jeszcze przed wojną.

Po kwadransie dochodzimy do słynnego Deptaka Bogusława. Miejsce wzięło swoją nazwę od księcia Bogusława X. Nie wiem czy przydomek "Wielki" wziął się stąd, ze monarcha lubił sobie dobrze zjeść, ale tak się składa, że na ulicy jego imienia zlokalizowana jest chyba największa ilość lokali gastronomicznych w mieście. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a miło czas spędza się tu od rana do późnych godzin nocnych.

Entuzjaści dziesiątej muzy powinni koniecznie zajrzeć do znajdującego się nieopodal kina Pionier. To ponoć najstarsze działające kino na świecie!

 


My za to zaglądamy do jednej z najmłodszych instytucji w mieście - Be Happy museum. Biorąc pod uwagę aurę na zewnątrz, to "muzeum szczęścia i iluzji" może faktycznie poprawić humor. Jest kolorowo i mega instagramowo. Dobra zabawa i świetne foty murowane jeśli tylko nie ma się kija w tyłku. Dzieciaki piszczą z zachwytu. Jedyny smutny moment jest przy kasie. Chwila szczęścia kosztowała nas bowiem ponad cztery dychy! Na pocieszenie nabraliśmy pełne garście krówek w różowych papierkach z napisem "be happy".


Ostatnie spojrzenie na miasto obowiązkowo z dwudziestego drugiego piętra kawiarni Cafe 22. Szkoda, że za każdym razem gdy tu jestem pogoda nas nie rozpieszcza, ale i tak widok z góry jest imponujący, a mgły czasem ukryją nie zawsze piękne oblicze miasta. Miejsce i ceny raczej turystyczne, ale nie ma to dla mnie znaczenia, gdy mogę z góry cieszyć się takim widokiem na Filharmonię.


Jak dojechać?
W zasadzie wszystkie drogi prowadzą do Szczecina, warto jednak zaglądać również na propozycje lotów krajowych. Dla przykładu nocny pociąg z Krakowa do Szczecina wlecze się 11 godzin, a samolotem lecicie niecałą godzinę. Bilet potrafi być czasem tańszy od PKP, nawet jeśli doliczymy 45 minutowy dojazd busem z lotniska w Goleniowie.

Gdzie spać?
Hostel Annamarie - urzekły mnie świetne opinie i fototapety z zabytkami Szczecina na ścianach (cena ok. 60 zł od osoby). Dobra opcja jeśli podróżujecie sami, bo w większej grupie taniej wyjdzie wynajęcie apartamentu.
Hotel Focus - uczciwy trzygwiazdkowy hotel, bez fajerwerków, ale jeśli poprosicie w recepcji, jest duża szansa, że tak jak my, dostaniecie pokój z widokiem na dźwigozaury 😊 (cena: ok.100 zł od osoby)
Houseboat Porta Mare Odradream - domki na wodzie zlokalizowane między Łasztownią a wyspą Grodzką, co gwarantuje na pewno piękne widoki na miasto. Jedyny minus to odległość od centrum (cena: ok.100 zł od osoby).

Gdzie zjeść?
Tutto bene (bulwar Piastowski 1) - przyjemne miejsce z pięknym widokiem na Odrę. Fajna opcja wege, ale warto tu wpaść nawet na kawę.
Spiżarnia Szczecińska (plac Hołdu Pruskiego 8) - ciekawe smaki. Restauracja słynie z paprykarza, ale ja polecam przede wszystkim kotlet schabowy, o kwaśnym smaku wody spod ogórków.
Na kuncu korytarza (Korsarzy 34) - brzmi oldschoolowo i tak też jest, ale jeśli nie zrazi Was nobliwe miejsce z czasów PRL na zamkowym dziedzińcu, to macie szansę zjeść jedne z najlepszych śledzi w mieście. Przy dobrych wiatrach możecie nawet zostać członkiem klubu śledziożerców, który ma tu swoją siedzibę.
Bar Pasztecik (al. Wojska Polskiego 46) - niby nic takiego, a jednak kawał historii miasta zamknięty jest w tym paszteciku, który od 2010 roku jest wpisany na listę produktów regionalnych. Jak to mówią - kultowe miejsce.
Przełomy Kafe (pl. Solidarności 1) - odbiliśmy się od drzwi, a szkoda, bo jestem ciekawa chwalonych bardzo kanapek ze śledziem.
Cafe Symfonia - kawa i ciastko w niezwykle designerskim holu Filharmonii Szczecińskiej. Polecam!
Cafe 22 (Plac Rodła 8) - kawa, sałatki, desery i drobne przekąski. Ceny trochę z kosmosu, ale ten widok...

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Prześlij komentarz

Obserwuj Instagram!