To miał być krótki, urodzinowy wypad do Łodzi z wieczorem w rytmie tanga w Filharmonii Łódzkiej. Skończyło się na tropieniu śladów człowieka, któremu nie tylko filharmonia jego imienia, ale całe miasto oddaje hołd w każdy możliwy sposób. Wystarczy nieco uważności, poszwędania się po ulicach i zaułkach, aby odkryć, że duch Artura Rubinsteina czuwa nad tym ciągle niedocenianym przez wielu, a coraz ciekawszym miastem.
Ja akurat Łódź uwielbiam i uważam za miasto z ogromnym potencjałem i klimatem. To miasto zachwyci na pewno miłośników kina, którzy znaleźć tu mogą znajome kadry. Dobrze poczują się w Łodzi również fani industrialnych klimatów, a i smakosze nie będą rozczarowani tutejszą gastronomią. Warto tu przyjechać chociażby dla ulicy Piotrkowskiej, jednej z najdłuższych, a po licznych renowacjach, również jednej z najpiękniejszych ulic handlowych w Europie.
Nasze poszukiwania śladów jednego z najsłynniejszych mieszkańców miasta rozpoczynamy od imponującego gmachu Pałacu Izraela Poznańskiego, łódzkiego przemysłowca i mecenasa, w którym mieści się obecnie Muzeum Miasta Łodzi.
Trzykrotnie próbowałam odwiedzić to miejsce wcześniej i wreszcie się udało. Po długotrwałym remoncie, muzeum znów otwarte jest dla zwiedzających. Polecam zajrzeć tu każdemu, kto lubi wiedzieć trochę więcej o mieście. Pałac sam w sobie jest imponujący, a do tego w podziemiach odnaleźć można mega nowoczesną multimedialną wystawę na temat historii Łodzi w szerokim kontekście kulturowym. Polecam zwiedzanie z przewodnikiem, bo osobiście brakowało mi szczegółowych opisów pomieszczeń i poszczególnych eksponatów. Gdyby nie bardzo pomocny personel, zupełnie byśmy się pogubili.
Podziwiając wspaniałe wnętrza, w których kręcona była między innymi "Ziemia obiecana", doszliśmy do tych poświęconych Wielkim Łodzianom, do których zalicza się oczywiście Julian Tuwim, ale przede wszystkim, znany całym świecie Artur Rubinstein.
Urodzonemu w Łodzi w 1887 roku pianiście żydowskiego pochodzenia, poświęcone są dwie sale pełne "gadżetów" przekazanych głównie przez jego najstarszą córkę Ewę Rubinstein. Mimo tego, że artysta nie był ani najlepszym ojcem, ani mężem, pani Ewa do dziś pielęgnuje pamięć o słynnym ojcu. Choć nie jest to zapewne łatwe. Wiecznie nieobecny, humorzasty i apodyktyczny tatuś lepiej rozumiał Chopina niż własną rodzinę, którą porzucił w wieku 90 lat dla sekretarki młodszej od niego o 58 lat! Własne dzieci - praktycznie wydziedziczył. Im więcej o tym czytam, tym mniej mi się to podoba. A może jednak geniusz to człowiek, któremu wolno więcej .
Skupiając się na geniuszu właśnie, wchodzę do pierwszej sali pełnej rodzinnych zdjęć. Na środku fortepian, a jakże, i mnóstwo pamiątek, łącznie ze strojem galowym i kuframi podróżnymi artysty.
Druga sala skupia się głównie na życiu zawodowym Mistrza Artura. Fotografie sławnych ludzi epoki i tras koncertowych z całego świata. A trzeba wiedzieć, że Rubinstein należał do śmietanki towarzyskiej swoich czasów. Poznał między innymi Alberta Einsteina i Charliego Chaplina, Goldę Meir, Indirę Gandhi. Gościł nawet w Białym Domu u prezydenta Jimmy’ego Cartera.
Tylko człowiek tak znany i szanowany w świecie jak Artur Rubinstein mógł pozwolić sobie na pamiętny gest patriotyzmu, który przeszedł do historii. W 1945 roku podczas gali konferencji założycielskiej ONZ, na której, by nie drażnić Stalina, zabrakło polskiej delegacji, a nawet polskiej flagi, oburzony muzyk oświadczył: „Tutaj, w tej sali, chcecie urządzić szczęśliwą przyszłość świata. Brakuje mi chorągwi Polski, za którą walczyliście. Ja tego nie mogę tolerować. Ja wam zagram hymn Polski. I proszę wstać!”. Po tych słowach w sali zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, a wszyscy zaproszeni goście uczcili ten moment owacjami na stojąco.
Z ciekawostek w muzeum zobaczycie odlew 1:1 rąk pianisty. Strasznie mnie intrygowały. W rzeczywistości jednak wyglądają nieco… przerażająco. Zresztą oceńcie sami.
Jest też złoty tulipan od wytwórni, z którą "Maestro" współpracował. I nie jest to przypadkowy kwiat. Popularność Rubinsteina była tak wielka, że Holendrzy postanowili uhonorować go w wyjątkowy sposób, nazywając jedną z odmian tulipanów jego nazwiskiem!
Opuszczając muzeum, czuję lekki niedosyt. Zgromadzono tu największą ilość pamiątek po Mistrzu Arturze, ale brakuje mi w tym jakiejś opowieści. Lakoniczne opisy, małym druczkiem umieszczone są czasem w bardzo niewygodnych miejscach. Pewnie z przewodnikiem byłoby ciekawiej. Cóż, może innym razem…
Kolejny trop prowadzi nas na główną ulicę miasta - Piotrkowską. Tutaj pod numerem 78 mieszkała rodzina Rubinsteinów. Tu też spędził dzieciństwo mały Artur, o czym świadczy tablica pamiątkowa przy wejściu. Miejsce uczczono symbolicznie na kilka sposobów. Najbardziej okazały jest oczywiście pomnik grającego artysty. Odlew z brązu odsłonięty w 2000 roku w ramach projektu Galeria Wielkich Łodzian, wzbudził spore kontrowersje, a córka artysty, Ewa, na znak protestu przez 6 lat nie przyjeżdżała do Łodzi. Dlaczego? Krytycy rzeźby pragnęliby dla swojego mistrza czegoś bardziej artystycznego, godnego jego wielkości. Trudno się nie zgodzić, że to, co dziś możemy oglądać, to raczej atrakcja turystyczna niż faktyczne dzieło sztuki rzeźbiarskiej. No ale przyznacie sami: zagrać na fortepianie z samym Rubinsteinem, to nie byle jaka gratka.
Przestrzeń po drugiej stronie Piotrkowskiej również nawiązuje do sławnego mieszkańca ulicy. Tak zwany Pasaż Rubinsteina to miejsce bardzo przyjemne latem, szczególnie gdy odbywają się tu koncerty muzyczne, chociażby w ramach projektu "Piotrkowska kameralnie".
Kilkadziesiąt metrów na lewo od domu pianisty w okolicach numeru 70, w słynnej Alei Gwiazd, znajdziecie również gwiazdę Artura Rubinsteina, który jak się okazuje był nie tylko wybitnym muzykiem, ale chyba również niezłym aktorem, co więcej, laureatem Oscara! Statuetkę otrzymał za udział w filmie biograficznym z 1969 roku "L'Amour de la Vie" w reżyserii francuskiego reżysera Françoise’a Reichenbacha, nagrodzonym w kategorii: najlepszy film dokumentalny; Rubinstein zagrał w nim samego siebie, a jakże by inaczej. Statuetkę, wręczoną mu przez samego Gregory Pecka, podziwiać można w Muzeum Miasta Łodzi.
Jak widać w mieście pielęgnowana jest pamięć o słynnym Łodzianinie, choć On sam nie często tu bywał. Tłumaczy się to głównie traumą po holokauście, ale czy aby na pewno?
W Muzeum Miasta Łodzi zachowało się symboliczne zdjęcie artysty tańczącego na podwórku łódzkiej kamienicy. Po traumie ani śladu. Obywatel świata, bon vivant, być może zwyczajnie nie miał czasu na bywanie w rodzinnym mieście. Jego prawdziwym domem był Nowy Jork, Paryż i ja się temu osobiście nie dziwię.
Jednak największym hołdem dla artysty oraz głównym celem naszej podróży jest oddana do użytku w 2004 roku Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina. Wybudowany, według projektu krakowskiego projektanta Romualda Loeglera budynek, wykonany z betonu, drewna, szkła i kamienia, wygląda hiper nowocześnie. Pięknie prezentuje się zarówno w dzień jak i nocą.
W środku duch Artura Rubinsteina obecny jest niemal w każdym, najmniejszym nawet zakamarku. Począwszy od wielkiego portretu mistrza w holu na parterze, poprzez liczne zdjęcia, a nawet zabawne karykatury i dedykacje, po kopię autografu na loży VIP- owskiej w głównej sali koncertowej.
Budynek posiada dwie sale: kameralną na 100 osób i dużą na ponad 650 gości. Nowoczesny dizajn głównej sali koncertowej, ocieplony jest drewnianymi elementami i rozświetlony mocnym, kolorowym oświetleniem. Dużo tu fioletu, głównie za sprawą pokrowców informujących, które miejsca są wyłączone z użytku (ech, Covid). Paradoksalnie te fioletowe pasy tworzą ciekawą, rzekłabym nawet instagramową perspektywę .
Na scenie, uwagę widzów przyciągają niesamowite organy. To duma tutejszej filharmonii. Na oficjalnej stronie wyczytać możemy, że: "Filharmonia Łódzka to jedyna w Europie sala koncertowa, w której znajduje się dwoje zupełnie niezależnych organów, jedne będące dokładną kopią saksońskich organów z XVIII w., drugie utrzymane w konsekwentnie zrealizowanym stylu późnego romantyzmu. Każdy z instrumentów posiada inny zestaw rejestrów, odmienny rodzaj mechanizmu, systemu powietrznego oraz różny rodzaj stroju".
Moją uwagę jednak, przez cały niemal koncert, przyciągał lustrzany sufit, w którym odbijająca się scena, muzycy i instrumenty tworzyli razem, jakiś dodatkowy, istniejący nad nami świat. W połączeniu z cudowną muzyką i świetną akustyką, wrażenie było niemal surrealistyczne.
Nie mniej surrealistycznie wygląda, znajdująca się naprzeciwko budynku filharmonii, olbrzymia, kolorowa robiąca do nas "małpę" twarz Maestro Rubinsteina. To ostatni punkt naszej wędrówki śladami Mistrza, a zarazem wisienka na torcie. Mural brazylijskiego artysty Eduardo Kobry z 2014 roku idealnie oddaje bowiem charakter artysty. Bo był to szalony, nietuzinkowy, czerpiący z życia garściami, spełniony artysta i pełen radości życia człowiek. Sam Rubinstein zresztą potwierdza to w swojej biografii, którą u schyłku długiego, 96 letniego życia kończy słowami: "chcę (…) zapewnić, że nadal jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.” I takiego chcemy go zapamiętać.
Nie mniej surrealistycznie wygląda, znajdująca się naprzeciwko budynku filharmonii, olbrzymia, kolorowa robiąca do nas "małpę" twarz Maestro Rubinsteina. To ostatni punkt naszej wędrówki śladami Mistrza, a zarazem wisienka na torcie. Mural brazylijskiego artysty Eduardo Kobry z 2014 roku idealnie oddaje bowiem charakter artysty. Bo był to szalony, nietuzinkowy, czerpiący z życia garściami, spełniony artysta i pełen radości życia człowiek. Sam Rubinstein zresztą potwierdza to w swojej biografii, którą u schyłku długiego, 96 letniego życia kończy słowami: "chcę (…) zapewnić, że nadal jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.” I takiego chcemy go zapamiętać.
Komentarze
Prześlij komentarz